Danielo - odzież kolarska

Pantani: Ostatni samuraj

W dziesiątą rocznicę śmierci w Cesenatico odsłonięto pomnik upamiętniający Marco Pantaniego. Bożyszcza włoskich kibiców. Równo dziesięć lat temu w pokoju hotelu Residence Le Rose w Rimini zakończył się pewny rozdział kolarskiej historii. Narodził się również mit. Mit genialnego, lecz bezbronnego, wyautowanego czempiona.

Tifosi nie przestali kochać swojego Elefantino, tego znakomitego mikrej postury górala, wspinającego się w rekordowym tempie na wszystkie legendarne podjazdy. Człowieka, który był przeciwieństwem wyrachowania, taktycznej, wykalkulowanej jazdy Lance’a Armstronga. Pantani nie był maszyną, nie był robotem. Pirat był ostatnim kolarzem walczakiem. Fighterem, który nie kłopotał się strategicznymi dyrdymałami. On atakował. Był doganiany, kontrował. Nie poddawał się. Pantani był uosobieniem kolarstwa. Dla niego liczyło się tylko zwycięstwo. Nie na czas, nie dzięki bonifikatom. Tylko pod górę, im trudniejszą, tym lepiej.

Rocznie ponad 50 tys. osób pielgrzymuje do jego grobu. Kwiaty, znicze, kartki z podziękowaniami przypominają kolorowy peleton, którego był niegdyś gwiazdą. Pantani za życia uwielbiany, stał się po tragicznej śmierci ubóstwiany. Stał się ikoną, kolarskim Kurtem Cobainem. Z tym, że jego życie nigdy nie przypominało nirwany.

Większość przed oczyma ma jego wspaniałe osiągnięcia w 1998 roku, kiedy w jednym sezonie triumfował zarówno w Giro d’Italia, jak i Tour de France. Wow, szok, szaleństwo. Filigranowy Włoch przeciwstawił się armadzie Telekomu, zagrał na nosie Janowi Ullrichowi. Mammamia kontra Panzerwagen. Macaroni kontra kartofle. Dwa różne podejścia do kolarstwa, dwie różne filozofie. Górą był Pantani. I w przenośni, i dosłownie. To on nie dał się pobić na Plateau de Beille i Les Deux Alpes. Pantani was great.

Cóż z tego, że w zeszłym roku francuski senat opublikował wyniki próbek z tamtego pamiętnego Touru. U Pantaniego stwierdzono EPO. Któż wtedy się jednak nie koksował? Chyba wyłącznie Christophe Bassons. Tak czy siak Włosi się tą informacją zbytnio nie przejęli. Bo i po co? Było minęło. Po co rozdrapywać stare rany? Mama Pantaniego i tak zresztą nadal twierdzi, że jej synek nigdy sobie nic nie wstrzykiwał. Oczywiście, żadnego dopingu, bo o jego narkotykowych ekscesach wszyscy dobrze wiemy.

Madonna di Campiglio, gdzie kończył się pierwszy etap zeszłorocznego Tour de Pologne, był dla Pantaniego początkiem końca. Prowadził w generalce Giro, pędził w maglia rosa po zwycięstwo. Na mecie zsiadł z roweru, poziom jego hematokrytu wynosił 53, dopuszczalna granica 50. Test na EPO jeszcze nie istniał, UCI nie miała żadnych podstaw, by go długoterminowo zawiesić. Ale Pantani i tak został zdyskwalifikowany. Profilaktycznie, na dwa tygodnie. Ten paskudny 5 czerwca 1999 roku.

Fani się od niego nie odwrócili. Nie, Włosi w dalszym ciągu darzyli go miłością bezgraniczną. W zagranicznej prasie jego nazwisko łączono jednak coraz częściej z dopingowym oszustwem. Il Pirata nie mógł tego zdzierżyć, odsunął się, wyalienował, zamknął w sobie. On sam przeciwko całemu światu, który mu nie wierzył. Który go wytykał palcami. Który miał nowego herosa pochodzącego z Teksasu. Nazywał się Armstrong, kiedyś uprawiał triathlon. Teraz, jak się miało okazać wiele lat później, był jeżdżącą apteką. Gdybyśmy wtedy wiedzieli, jak to się zakończy, nikt nie wieszałby psów na Pantanim. Gdybyśmy…

Najsłynniejsza łysina w peletonie staczała się. Już wcześniej Pantani wykazywał ciągotki do narkotyków, w okresie zawodowego, prywatnego i medialnego kryzysu jego uzależnienie się zintensyfikowało. Co prawda wrócił i startował w wyścigach, nie było to jednak ściganie. To była jazda, przejażdżka. Nie ten sam człowiek. Nie ta sama energia. Wszystko w zwolnionym tempie.

W 2000 roku ten tonący jak Titanic okręt ostatni raz pokazał, jaką krył w sobie moc. Wygrał w Tourze na Mont Ventoux. Triumf na gigancie Prowansji był jednak bardzo dotkliwy. Armstrong oddał mu zwycięstwo, facet miał gest, chciał uhonorować Słoniątko. Ten się wkurzył, poczuł się urażony. Pantani nie chciał prezentów, nie chciał darowanych sukcesów. On chciał je wywalczyć, wyszarpać. O własnych siłach, o własnych nogach, jak na w Courchevel. Lance był zdumiony. Lance był też podminowany, Lance musiał się odegrać, co też zresztą uczynił w drodze do Morzine. Co zespół, to zespół. Pantani stracił minuty, stracił motywację, stracił nadzieje. Wycofał się.

Szukał szczęścia w podróżach. Dziewięć miesięcy przed śmiercią jego stan zdrowotny znacznie się pogorszył. Biały proszek był codziennością, podobnie jak depresja. Trafił do szpitala, specjaliści pomogli mu tylko doraźnie, wypuścili do domu. Pantani zmagał się już nie z rywalami, a z samym sobą. Ze swoim drugim, słabym  ja, które w rezultacie zwyciężyło.

Samobójstwo, przedawkowanie, zabójstwo. Policja brała różne motywy pod uwagę, sekcja wykazała niewydolność serca, spowodowaną kokainą. 100 gram, siedem razy dawka śmiertelna. Prokuratura w Rimini pod presją opinii publicznej szybko zakończyła śledztwo zamykając trzech dilerów. Teraz mama Tonina złożyła wniosek o ponownym wszczęciu dochodzenia. Ona jest przekonana: Marco padł ofiarą systemu, ponieważ chciał powiedzieć całą prawdę o dopingu.

Sam prawdopodobnie posiadał na ten temat informacji co niemiara. W 1998 roku tylko dzięki podmienionemu testowi przez Riccardo Forconiego nie wyleciał z Giro. Po kolizji z samochodem, do jakiej doszło w trakcie Mediolan-Turyn, lekarze zdumieli się, kiedy obliczyli jego hematokryt na 60%. W jego pokoju z Giro 2001 znaleziono ampułki z insuliną.

Jedno jest pewne: dziesięć lat temu odszedł ostatni przedstawiciel kolarstwa starej szkoły. Szkoły hardej, pełnej serca, poświęcenia, której esencją było bezpośrednie starcie niczym w westernach. Żadne szachowe rozgrywki. Po prostu pirackie ataki. Za to Włosi kochają Pantaniego po dziś dzień. I nie tylko Włosi.