Danielo - odzież kolarska

Wszyscy jesteśmy idiotami

Ja, ty, pan z warzywniaka, wszyscy jesteśmy idiotami. Z jednej strony dajemy sobie wmówić bajeczkę o tym, że szerząca się kultura dopingu w peletonie została zatrzymana. Z drugiej strony lubimy wierzyć w te wszystkie przecudowne historie o zmartwychwstaniu niczym feniks z popiołów i zachwycać się ponadludzką jazdą co niektórych szosowców. Pozwalamy robić z siebie balona.

Kilka dni przed startem Tour de France, który kiedyś nazywano Tour de Farsa, najważniejszego wyścigu w międzynarodowym kalendarzu, ale również najbardziej dotkniętego przez doping, po raz chyba trzeci obejrzałem dokument o Lancie. Tym razem po niemiecku, więc więcej zrozumiałem 🙂 Kiedy ponownie widziałem atakującego pod Sestriere Armstronga, jego przyspieszenie, akcelerację, kosmiczne tempo, kołowrotek, pęd do mety, przypomniałem sobie, co wtedy czułem przed telewizyjną skrzynką. Wtedy, czyli szesnaście lat temu. Nie pałałem do Teksańczyka miłością. Dla mnie zawsze one and only był Janek Ullrich. Z nim się praktycznie wychowałem, on mnie zapoznał z Grand Depart. A Armstrong był jego wielkim rywalem, chociaż nie w 1999 roku. Armstrong był amerykańską niewiadomą. Coś się o człowieku słyszało, znano jego dramatyczną biografię. Nikt się nim jednak nie przejmował. Aż do Sestriere…

Co sobie wtedy pomyślałem? Szczerze, nie mam bladego pojęcia. Pamiętam jednak z jakim uczuciem kończyłem wraz postalowcami tamtejszy Tour. Byłem wniebowzięty. Lance może i konkurent Janka, lecz facet z klasą. Wygadany, agresywny, nie dający sobie w kaszę dmuchać. Gościu, który fascynuje. A do tego połyka swoich przeciwników w przerwie między daniem głównym a deserem. Przy okazji.

I tak się teraz zastanawiam: człowieku, ty byłeś jednak mega głupi. Nie czułeś pisma nosem? Nie czułeś tego smrodu wiszącego w powietrzu? Że coś jest nie halo? Pomyślmy racjonalnie, pięć wygranych z rzędu w „Wielkiej Pętli”, jak u Induraina – ok. Lecz Hiszpan, który swoją drogą też ma za sobą przygodę z salbutamolem, nigdy nie zadawał tak mocnych ciosów, jak Lance. Lance-robot. Czy nikt nie widział, co się święci? Może nie chciał widzieć? Ja nie widziałem. Ja nie chciałem.

Kochamy tragiczne opowiadania z happy endem. O tytanach, którzy bili bici przez zapijaczonego ojca, którzy wydostali się ze zgromadzenia mormonów, których wychowywała tylko matka z zasiłku dla bezrobotnych w jakimś poenerdowskim getcie. Lubujemy się w historiach o zawodnikach, którzy mimo wszelkich przeciwności losu, chorób, kontuzji, życiowego thrillera zagryzają zęby i pedałują dalej. Ku wolności, do mety, po lepsze jutro. W zawodnikach, którzy są tak różni od nas, którzy paradoksalnie są jednak tak blisko nas, bo im kibicujemy, bo się z nimi utożsamiamy. Jak z Lancem, Floydem. Jak ja z Jankiem. Jak kiedyś być może nasi ojcowie i dziadkowie z Jacquesem i Eddy’m.

Merckx się szprycował, Anquetil się szprycował. Szprycowali się inni. O tych faktach zapomnieliśmy, nie chcemy pamiętać, nie chcemy myśleć. Co było, to było. Taka generacja, takie czasy. Szlus, aus, finito. W czym Merckx i reszta byli lepsi od Armstronga i reszty? Z punktu moralnego: w niczym. Z punktu historycznego: incydenty „Kanibala” mają jedną pozytywną cechę: wszystkim są one obojętne. Na tyle, że w Brukseli otworzono jubilatowi stację metra.

Wybryki Lance’a, Mario i ferajny obojętne nam nie są, bo rany jeszcze niezagojone. Lecz tak gwoli prawdy, to sami jesteśmy sobie temu winni. Bo daliśmy im wiarę i uwierzyliśmy po Festinie 1998 w sen o czystości. Nasza wina, nasza wina, nasza bardzo wielka wina. Wszyscy jesteśmy idiotami.

Wszyscy jesteśmy podwójnymi idiotami, ponieważ dzisiaj w 2015 roku również sugeruje nam się, że mamy do czynienia z całkowicie innym pokoleniem zawodowców, którzy się nie doładowują. A jeśli doładowują, to wyłącznie kartę u swojego mobilnego operatora. Doba kliki chronionej przez Międzynarodową Unię Kolarską minęła. Czy tak jest na pewno? Kolejne drużyny wycofują się z ruchu na rzecz wiarygodności kolarstwa (MPCC). Bierze się nadal, bierze się prawdopodobnie inaczej. Ostatnio wpadł Davide Appollonio, testy wykazały uchybienia u Larsa Booma. Skąd ten Boom jest? Rzecz jasna z Astany. Tej samej Astany, w której odnotowano pięć przypadków dopingowych. Tej samej Astany, która szalała na trasie Giro. Przypadek? Czy ktoś wierzy w przypadki? Nadal będziemy idiotami czy pójdziemy po rozum do głowy?

Nawet jeśli zmądrzejemy, jeśli przejrzymy – czy coś się zmieni? My, idioci, nic nie możemy. Możemy jedynie wyłączyć telewizor, nie wchodzić na portale. Ale jak przyjdzie co do czego, to będziemy pierwszymi, którzy polecą do Armstronga po autograf. Ja bym przynajmniej poleciał. Polecą też na bank Francuzi, kiedy Boss będzie charytatywnie przemierzał rowerem trasę dwóch etapów tegorocznej Pętli.

Co nam pozostaje? Tkwić nadal w swym idiotyzmie? I tak, i nie. Kolarstwo bez wspomagania jest możliwe, tylko wszyscy tego muszą chcieć. Nie można wyplewić kultury, jeśli się nie zmieni mentalności, a mentalność zmienia się m.in. poprzez szkolenia i filozofię. Wystarczy jeden doper, który prześmignął się przez sieć kontroli i który pochwalił się swoim bohaterskim czynem kumplem z hotelu, by cała układanka czystości runęła jak domek z kart. W systemie nie może być luk. Na dzisiaj jednak są i to są spore.

Oglądajmy, cieszmy się, ale równocześnie myślmy zdroworozsądkowo. Jeśli mamy być idiotami, to tylko pojedynczymi. Tak jak w ruchu drogowym obowiązuje zasada ograniczonego zaufania, tak powinna ona zadziałać również w kolarstwie. Przykre to, ale nie ma innej opcji. Nie wierzmy we wszystko, co widzimy. Nieważne czy to się tyczy Armstronga, Ullricha czy naszego ulubieńca z plakatu nad łóżkiem. Wierzmy w to, że w problematycznych, wątpliwych sprawach prawda zawsze wyjdzie na jaw. Za rok, za dwa, za dziesięć. Wtedy jednak nikogo już to nie będzie interesować.

Taki już nas skomplikowany los. Nas idiotów.

fot. ASO/Bade