Danielo - odzież kolarska

Andy Hampsten: “podziwialiśmy i kochaliśmy Eddiego B”

Andy Hampsten, zwycięzca Giro d’Italia 1988, w obszernym wywiadzie opowiada nam o początkach swojej kariery w Stanach Zjednoczonych, treningach z Edwardem Borysewiczem i pierwszych krokach we Włoszech.

Andy Hampsten do dzisiaj pozostaje jedynym amerykańskim zwycięzcą Giro d’Italia. Wyścig Dookoła Włoch w 1988 roku wygrał w wielkim stylu, ale i w warunkach, które przeszły do legendy naszego sportu. Jednak zanim pochodzący z Północnej Dakoty kolarz przez śnieg i mróz wjeżdżał na Passo Gavia, musiał poradzić z wieloma przeszkodami, które z dzisiejszej perspektywy kolarstwa kierowanego analizą danych i dokładnym zaplanowaniem rozwoju brzmią jak opowieści tysiąca i jednej nocy.

W latach 80. kolarstwo wciąż było przede wszystkim europejskim sportem, a Międzynarodowa Unia Kolarska (UCI) dopiero czyniła pierwsze kroki w kierunku jego globalizacji. Nie zapominajmy, że wciąż istniał podział na kolarstwo zawodowe i amatorskie, a Stany Zjednoczone wciąż goniły peleton ze Starego Kontynentu. Pogoni tej przewodził nasz rodak, Edward Borysewicz, w Stanach znany przede wszystkim jako Eddie B.

Przeczytaj więcej o historii Edwarda Borysewicza tutaj: Eddie B – Szlifierz Diamentów

Andy Hampsten był obok Grega LeMonda jednym z najlepszych wychowanków Polaka. Szczupły kolarz z Grand Forks cechował się niesamowitymi umiejętnościami jazdy pod górę. W zawodowym peletonie, w którym jeździł do 1996 roku, pozwoliły mu one odnieść wiele sukcesów, w tym wygrać Giro (1988) i stanąć na jego podium (1989), zająć 4. miejsce w Tour de France (1986 i 1992) – za pierwszym razym zwyciężając również w klasyfikacji młodzieżowej – czy dwa razy zdobyć Tour de Suisse (1986, 1987).

O sukcesach zawodowych Hampsten opowiadał już wiele razy, ale jego droga do zawodowstwa, prowadząca przez wyścigi poznających się dopiero amatorów i zawodowców, jest materiałem na znakomitą kronikę zmian, jakich w latach 80. XX wieku doświadczało kolarstwo.

Zapraszamy do lektury pierwszej części naszego wywiadu z Andym Hampstenem. Rozmawiamy o początkach jego pasji do kolarstwa, relacji z Edwardem Borysewiczem oraz pierwszych krokach stawianych w kolarstwie w Europie.

Jakub Zimoch: Jak to się stało, że zacząłeś przygodę z kolarstwem? Wydaję mi się, że nie był to oczywisty wybór dla amerykańskich dzieciaków w latach 70-tych...

Andy Hampsten: Nie, w latach siedemdziesiątych nie znałem kolarstwa. Urodziłem się w 1962 roku, dostałem 10-biegowy rower, gdy miałem chyba 12 lat i jako dziecko ciągle jeździłem na rowerze. 10-biegowe rowery były dla mnie nowością w latach 70. Rowery wyścigowe znaliśmy jako jedną z tych europejskich rzeczy, ale stawały się stylowe. W Stanach Zjednoczonych była moda na jazdę na nich, a dla takich, jak ja, to stanowiło bardziej odkrycie. Nie wiedziałem, że istnieje taki sport jak kolarstwo, dopóki nie skończyłem 12 lat. To był naprawdę europejski sport, uprawiany może w Kalifornii i w dużych miastach Stanów Zjednoczonych, gdzie odbywały się wyścigi kolarskie, ale nie tam, gdzie mieszkałem, w Północnej Dakocie.

Kiedy zacząłeś ścigać się na rowerach?

Tak naprawdę, kiedy miałem 14-15 lat. Wcześniej jeździłem na wycieczki rowerowe. Wyjeżdżałem z domu na kilka dni z przyjaciółmi i rozbijaliśmy obozy w kolejnych miejscach. W moim mieście, Grand Forks w Północnej Dakocie, istniała mała grupa kolarzy. Kiedy miałem 15 lat, moja rodzina pojechała do Anglii, gdzie mieliśmy krewnych. Spędziliśmy tam całe lato, miałem tam rower. Kupiłem ramę, koła i najtańsze części, jakie mogłem dostać.

Poskładałem to wszystko i złożyłem rower. W sklepie rowerowym panowała bardzo przyjazna atmosfera. Tam też organizowała się mała grupa kolarzy, jak sądzę z ich klubu, a właściciel sklepu zabierał dzieci na wyścigi w weekendy. Mogłem do nich dołączyć, trenować z nimi, ale także, a może przede wszystkim, czytać magazyny, no wiesz, anglojęzyczne magazyny!

Myślę, że “Cycling Weekly” był bardzo dobrym magazynem. Traktował głównie o angielskich zawodach jazdy na czas, ale pisali też o Tour de France i Giro d’Italia. Nie miałem nawet pojęcia, że istnieją takie duże wyścigi. Pomyślałem: “wow, to naprawdę fajne, że tym ludziom płaci się za jazdę na rowerze”. To jest bardzo trudne, bardzo wymagające, ale czyż nie jest to fantastyczne, że można zarabiać jazdą na rowerze?

To brzmi jak fantastyczny pomysł na życie. Pamiętam jak kilka lat temu rozmawiałem z Edwardem Borysewiczem, który opowiadał mi o swoich początkach w Stanach. O mnóstwie ludzi, którzy jeździli na rowerach, ale nie mieli zielonego pojęcia o kolarstwie. Myślę, że gdy zaczynał tam pracę, z każdej strony czekały go niespodzianki. Gdy został trenerem kadry USA, szukał młodych adeptów po wynikach publikowanych w “Velo News”. Jednym z dzieci, których wybrał, byłeś Ty. Pamiętasz swoje spotkanie z nim?

Tak, pamiętam bardzo dobrze. To musiało być w grudniu, kiedy go poznałem, ale telefonowaliśmy jesienią 1978 roku. Musiałem być… cóż, policzmy, w pierwszym roku w kategorii junior. Zająłem czwarte miejsce w mistrzostwach kraju w jeździe na czas, na 40-kilometrowej trasie. To był dla mnie wielki wynik. Pamiętam, że przeczytałem na łamach “Velo News”, że Eddie B szuka młodych kolarzy.

Pojawił się artykuł o tym, że 50 lub 60 juniorów zostanie zaproszonych do Colorado Springs, do naszego olimpijskiego centrum treningowego, aby spędzić tydzień lub dwa z Eddiem B i drużyną narodową. Szukali talentów. Eddie miał już bardzo dobre wyniki, ponieważ w 1977 roku trenował juniorów, którzy zdobyli brązowy medal w jeździe drużynowej na czas na mistrzostwach świata juniorów. Chyba napisałem list albo wykonałem telefon, w którym zapytałem go, czy mógłbym przyjechać. To działo się w czasie przerwy świątecznej, więc wtedy pierwszy raz rozmawialiśmy. Po raz pierwszy spotkałem go dopiero w Colorado Springs.

Czy byłeś czymś zaskoczony? Wiesz, on był facetem z Polski, z dalekiego kraju, zza Żelaznej Kurtyny. Nie jestem pewien, jak dobrze znał angielski w tamtych czasach, ale pamiętam, że na początku wspierał go młody chłopak z rodziny przyjaciół, który wszystko tłumaczył.

Kiedy go poznałem, te czasy już minęły. Zwalmy winę na lata siedemdziesiąte, ale w Ameryce niewielu ludzi, których znam, mówiło w innym języku, a ja dorastałem tam, gdzie dorastałem. Mieszkało tam wielu imigrantów w tym z krajów słowiańskich, którzy osiedlali się tam w XIX i na początku XX wieku. Przyjechało wielu ludzi z Polski, wielu Norwegów i Skandynawów, i rodzice, dziadkowie lub pradziadkowie dzieci, z którymi dorastałem, pochodzili z tych dalekich krajów. 

Istniały kluby, gdzie te grupy imigrantów, mówiące w swoim języku, bawiły się, miały festiwale i parady, ale dzieci nie chciały w Ameryce mówić w języku swoich rodziców. To chyba wspólne dla większości dzieci imigrantów, które potem, jako dorośli, żałują tego, ponieważ stałby przed nimi otworem zupełnie nowy świat. Każdy dzieciak, który przebywał ze mną na obozie, naśmiewał się z akcentu Eddiego. Kochaliśmy go i naprawdę go podziwialiśmy. Kiedy mówił, czasami miał tłumacza, ale my wszyscy skupialiśmy się na nim i chcieliśmy wiedzieć, co mówi. Rozumieliśmy jego angielski, choć był praktycznie okropny, ale jego pasja i chęć pomocy były tak silne, że naprawdę skupialiśmy się na zrozumieniu tego, co mówił.

Potem, kiedy rozmawialiśmy ze sobą… no wiesz, dzieci uczą się od innych dzieci, powtarzaliśmy wszystko, co mówił z tym swoim śmiesznym akcentem. Prawdopodobnie nauczyliśmy się dzięki temu więcej, niż gdyby doskonale mówił po angielsku. Siedzieliśmy w upale wymyślając to, co nazywaliśmy naszymi eddie-b-izmami, czyli naszymi zabawnymi sposobami naśladowania go, nie w sposób prześmiewczy. Dawał nam rady, które bardziej zapamiętaliśmy z powodu jego akcentu. Mówił, że kolarz musi spać jak dziecko, jeść jak świnia i pracować jak wół. To są rzeczy, których nigdy nie zapomnimy, ponieważ powiedział je nam Eddie B.

Kilka lat temu, kiedy rozmawiałem z Gregiem LeMondem wciąż potrafił powtórzyć wiele polskich słów. Część z nich nie nadawała się niestety do publikacji.

Pamiętam “szybciej”. Dalej znam wiele brzydkich słów i wiem, że lepiej ich nie używać. Pamiętam, jak raz, kiedy jako amator ścigałem się w północnej Francji, znalazłem się w ucieczce z dwoma rosyjskimi kolarzami. Ja bardzo chciałem pracować, a oni się oszczędzali. Moim zdaniem wszyscy trzej znajdowaliśmy się w dobrej sytuacji. To był jednodniowy wyścig lub seria wyścigów. To nie tak, że mieli lidera do ochrony i powód do spokojnej jazdy. Nie znam rosyjskiego, ale pomyślałem, że będą wiedzieli co znaczy “szybciej”. Nazwałem ich też “babuszkami”. To zadziałało, bo bardzo szybko po tym jechali.

To jest przezabawne, ale wyczuwam w tym lekką nutę polskiego spojrzenia na świat i na Rosję. To musiał być wpływ Eddiego B.

Tak, to jego wpływ. Pamiętam, że pojechałem z nim na Tour de l’Avenir, najlepszym wyścigu dla amatorów, jaki istniał. To było fantastyczne. Wszyscy mieliśmy takie same samochody, ponieważ Peugeot sponsorował ten wyścig, tak jak sponsorował Tour de France. Każda drużyna miała Peugeota, nie wiem już, co to był za model, 607 czy coś takiego. Z tyłu każdego identycznego samochodu znajdowała się flaga, metalowa tabliczka obok tablicy rejestracyjnej. My mieliśmy flagę Stanów Zjednoczonych, Polska miała swoją flagę. Na czerwonej radzieckiej fladze… Pomyślałem, że to będzie zabawne, Eddie pomyślał, że to będzie naprawdę zabawne. [śmiech] Wziąłem trochę białej taśmy i zakryłem ją do połowy. Widać było jeszcze trochę rękojeści sierpa, ale generalnie wyglądało jak polska flaga. Nie zauważyli tego aż do końca wyścigu. To był mój mały psikus przeciwko Związkowi Radzieckiemu.

Twój wkład w walkę z komunizmem.

Dokładnie. Mój wkład w walkę z komunizmem. [śmiech]

Eddie nigdy nie wysłał Cię do Polski, prawda?

Nie, ale miał taki pomysł. Nigdy nie dostałem się na Wyścig Pokoju, ale później wystartowałem w Tour de Pologne, ale już w latach dziewięćdziesiątych, po upadku Żelaznej Kurtyny. Wcześniej dużo jeździliśmy z polskimi kolarzami.

Chyba w 1982 roku zabrał sześciu z nas do północnych Włoch na bardzo dobre wiosenne wyścigi, ale w drużynie mogło startować tylko pięciu kolarzy, więc zostawił mnie poza zespołem. Oczywiście czułem się bardzo zawiedziony, ale potem zorganizował dla mnie kilka innych wyścigów, na które pojechałem z polską drużyną. Nie rozumiałem ani słowa, ale oni byli bardzo mili. Nie mogliśmy się zrozumieć, ale wiedzieliśmy jak jeździć razem na rowerach, trenować i ścigać się ze sobą. Zostałem w pewnym sensie ich dobrym przyjacielem. Nie mogłem się porozumieć, ale spędziłem dużo czasu z polskimi kolarzami.

Pamiętam jeden bardzo, bardzo zimny wyścig w Bretanii. Na początku lat 80. jechaliśmy wyścig etapowy, samochód i furgonetkę mieliśmy pełne sprzętu i naszych bagaży. Padał deszcz, a ja skończyłem jazdę na czas. Meta znajdowała się w środku pola, nie było żadnego schronienia, nie było gdzie się ogrzać. Poszedłem i usiadłem na bagażach z tyłu naszego vana, a w nim siedziało już trzech polskich kolarzy. “Nie ma żadnego problemu, wszyscy wsiądziemy, zamknij drzwi, bo jest bardzo zimno”. Nie siedzieliśmy na siedzeniach, tylko leżeliśmy na miękkich torbach z naszymi rzeczami z tyłu. Trząsłem się z zimna i próbowałem się przebrać. Jeden z nich wyciągnął butelkę wódki. Tyle mogłem przeczytać po polsku. Była lekko zielonkawa. W butelce zobaczyłem źdźbło trawy i powiedzieli mi, że to jest trawa żubrowa. Nie lubię mocnego alkoholu, a już na pewno nie lubiłem go wtedy, ale oni wszyscy pili wódkę prosto z butelki. Pomyślałem, że równie dobrze mogę spróbować. Ojej, wódka była taka pyszna. To jedna z najlepszych rzeczy, jakie kiedykolwiek piłem. Miałem dużo dobrej zabawy z polskimi kolarzami.

Nie wątpię. Jeśli chodzi o Eddiego B, to jaka była najważniejsza rzecz, której Cię nauczył?

Amerykanie, w tym ja… To nie jest tak, że nie mieliśmy trenerów. Nie wiedzieliśmy o istnieniu trenerów w kolarstwie. Wszyscy znajdowaliśmy się na poziomie zero. Po prostu jeździliśmy na przejażdżki rowerowe. Niektórzy robili sto mil. Niektórzy robili 10 mil. Niektórzy jechali szybko. Inni wolniej.

Wiesz, starsi zawodnicy jeździli więcej, ale technicznie, jak zauważył Eddie, byliśmy okropni. Nie mieliśmy pojęcia, jak trenować do wyścigów kolarskich. Zaczynał od zera z każdym kolarzem. Zdawał sobie sprawę, że takich dzieciaków jak ja, które przyjeżdżały do niego na 10 dni, a potem wracały do domu z niczym, nie mógł trenować, gdy już z nim nie byliśmy. Pełnił funkcję trenera kadry USA, próbował pomóc wszystkim, a nie tylko kilku osobom.

Powiedział nam i nauczył nas, żebyśmy sami się trenowali. Mówił coś w tym stylu: “jesteśmy tu razem przez 10 dni. Nie macie zielonego pojęcia. Nauczę was rzeczy, od których moim zdaniem powinniście zacząć, ale wy, Amerykanie, musicie stać się mądrzejsi. Jesteście tak daleko w tyle w treningach, że musicie uczyć się z innych sportów. Wiecie, kiedy jedziecie do domu, gdzie nie ma trenerów kolarstwa, spójrzcie jak trenują inne sporty. Byle nie futbol i koszykówkę, bo tu liczą się bardziej umiejętności, niż warunki fizyczne”.

I dalej: “Wy młodzi kolarze, kiedy jedziecie na wyścigi, starajcie się być uprzejmi i z szacunkiem pytać starszych zawodników. Nie chodzi o to, by was trenowali, ale by zadać im kilka pytań o rzeczy, gdzie uważacie, że naprawdę potrzebujecie pomocy. Zazwyczaj kolarze są całkiem miłymi ludźmi. Prawdopodobnie odpowiedzą na wasze pytania, jeśli będziecie mili. Po prostu sami się trenujcie, zapytajcie mnie, kiedy będziemy razem, ale uczcie się od innych zawodników, uczcie się na swoich błędach. Czytajcie co możecie, ale trenujcie. Bądźcie odpowiedzialni za uczenie się, za to, że zawsze studiujecie i uczycie się na własną rękę”.

Ale myślisz, że udałoby Ci się zajść tak daleko bez początków pod jego okiem?

Był świetny. Jeśli spojrzysz na Grega LeMonda, on i tak by sobie poradził. Poznałem go, gdy miałem 15 czy coś koło 16 lat, ale wiedziałem o nim już przez kilka lat. Jako że czytałem o Eddiem B, wiedziałem, że istnieje system, w którym mógłbym się wiele nauczyć i stać się dobrym zawodnikiem. W przeciwnym razie zostawało mi tylko czytanie o Eddym Merckxie w starym francuskim magazynie w bibliotece. To dobra zabawa, ale nie był to trening. Jako młodego kolarza nie uczyło mnie to, jakie podejmować kroki, by stać się lepszym.

Przeglądałem swoje poprzednie wywiady i nagrania z Eddiem B. On mówił, że byłeś jak “pająk, chudy i suchy”, tak chudy, że rower ważył więcej od ciebie.

Tak, miał z tego niezły ubaw, kiedy przyleciałem do Colorado Springs. Powiedzieli nam wszystkim do kiedy mamy się zgłosić, a potem zadzwonić do nich i wysłać list. Pamiętam, że mieliśmy formularze, bo on był bardzo zorganizowany. Wysłałem więc list z informacją o moim przylocie i przyleciałem do Colorado Springs, które nie jest dużym lotniskiem, ale pomyślałem: “O mój Boże, nigdy mnie nie widzieli”. Poza czytaniem o Eddiem B, nie miałem pojęcia, kim jest. Jak mnie znajdzie? Wiesz, powiedzieli, że mnie odbiorą, ale nie miałem pojęcia, kto po mnie przyjedzie. Czy to tylko ja? Czy jest jeszcze 20 innych dzieci?

Nie chciałem utknąć na lotnisku, myślałem, że byłem sprytny. Miałem kolorowe pudło na rower – na szczęście rower przyjechał ze mną – i założyłem czapkę kolarską Campagnolo, różową, żeby się wyróżnić. Pomyślałem, że to jest genialne – oni będą wiedzieć. Myślałem, że na lotnisku będą tysiące ludzi, a zastałem ledwie stu. Od razu mnie znaleźli. Jestem pewien, że wyglądałem na przestraszonego i bardzo chudego w małej czapeczce kolarskiej. On cały czas opowiadał tę historię o tym chudym dzieciaku, który był dużo lżejszy niż rower, z którym przyjechał. Pamiętam, że spotykając go, pomyślałem: “Och, zdenerwowałem się. O mój Boże, to Eddie B”. Więc się jakoś przedstawiłem, coś wydukałem. Nie wiedziałem, co robić dalej. Przyszedł z nim jego pomocnik, wspaniały człowiek o imieniu Amos. On powiedział: “nie stój tak, weź swój rower, zabierz go do ciężarówki. Wynośmy się stąd”. To, że sam Eddie B przyjechał po mnie na lotnisko było bardzo miłym powitaniem.

Po tym, jak zostałeś zawodowcem w 7-Eleven czy La Vie Claire, miałeś z nim jeszcze jakiś kontakt?

Nie, nie za bardzo. Znasz pewnie jego grafik lepiej niż ja. Przeszedłem na zawodowstwo w 1985 roku, a potem coraz częściej ścigałem się w Europie. Jeśli chodzi o reprezentację USA, to koniec jego pracy przypadł na Igrzyska w Seulu w 1988 roku. Potem założył drużynę Subaru-Montgomery, ale na początku nie ścigali się w Europie, więc prawdopodobnie do wczesnych lat dziewięćdziesiątych nie bywaliśmy na tych samych wyścigach. Wróciłem do jego zespołu w 1996 roku. Próbuję sobie przypomnieć, kiedy natknąłem się na niego wcześniej, może na mistrzostwach świata, może na jakimś wyścigu? Obaj byliśmy tak zajęci, że nie pamiętam, czy w ogóle rozmawialiśmy. Spotkałem go pewnie pod koniec lat osiemdziesiątych, prawdopodobnie na wyścigu Coors Classic.

https://youtube.com/watch?v=6GAXatGf6eA

Później pracowałeś z kolejnym legendarnym trenerem, Paulem Köchlim. Jak porównałbyś go do Eddiego i innych trenerów, z którymi współpracowałeś?

Ten sam poziom. Paul Köchli był świetny. Przez całą karierę nie miałem nic innego, jak tylko wspaniałych trenerów. Gdy przeszedłem od Eddiego B do 7-Eleven, tam trenował nas Amerykanin Mike Neel, który wcześniej ścigał się jako zawodowiec. Teraz nazwalibyśmy go raczej dyrektorem sportowym, odpowiedzialnym bardziej za taktykę niż trening. Dla 7-Eleven był najlepszą z możliwych osób, ponieważ jako Amerykanin mówił po włosku, ścigał się we Włoszech. Wiedział, jak wprowadzić nas do europejskich wyścigów zawodowców, tak jak Eddie B wiedział, jak wprowadzić nas do europejskich wyścigów dla amatorów.

W 1986 roku poszedłem do Paula Köchliego, który miał status “profesora” fizjologii, podobnie jak Eddie. Bardzo kompetentny, bardzo metodyczny, z wykształceniem fizjologicznym, które dzielił z Eddiem B. Wiedział też, jak radzić sobie z ego zawodowców. Eddie B – głównie dzięki temu, że sam ścigał się w Polsce – miał bardzo autorytarne podejście, polegające na tym, że wszyscy robili to, co powiedział trener. A potem przyjechał do Ameryki, gdzie każdy chciał dyskutować i zadawać trenerowi pytania: “dlaczego nie jestem w drużynie, skoro jestem lepszy od innych?”. Nie był przyzwyczajony do tego amerykańskiego stylu narzekania, kiedy coś było nie tak. A zawodowcy wtedy są bardzo przyzwyczajeni do narzekania.

Paul Köchli bardzo dobrze sprawdzał się w kontaktach z zawodowcami, ponieważ mówił im, co chciałby, żeby się wydarzyło w wyścigu. Nie żądał tego. Potem prosił wszystkich na spotkaniu, żeby powiedzieli, czy się z tym zgadzają, lub jaka według nich powinna być ich rola. Köchli miał tę fantastyczną teorię, że atak jest najlepszą taktyką, że zawsze należy atakować. Nie było sensu mieć dziesięciu silnych kolarzy w wyścigu, w tym jednego lidera, którego ochrania cała dziewiątka i dla którego goni ucieczki. Uważał, że o wiele mądrzej jest atakować dziewięcioma kolarzami, po jednym na raz i zmuszać przeciwników do pogoni za nimi. Taktyka bardzo różna od tego, jak jeździło się amatorskie wyścigi. Köchli potrafił genialnie nakłaniać do tego ludzi.

Lata 80. to były niesamowite czasy w kolarstwie. Powiedz mi jak to się stało, że jako amator dostałeś miesięczny kontrakt w 7-Eleven Hoonved i od razu wystartowałeś w Giro d’Italia w 1985 roku?

Dobre pytanie. To stanowiło wyjątek, ponieważ w Europie wszystkie drużyny były europejskie, a UCI chciało, żeby sport stał się bardziej międzynarodowy. O tym trzeba pamiętać. Chyba w 1983 albo 1984 roku kolumbijska drużyna amatorska przyjechała na Tour de France i dostała pozwolenie na start. Z jednej strony UCI dała pozwolenie na start amatorskiej drużyny w Tour de France, z drugiej strony jej zawodnicy nie zostali “ukarani” i nadal mogli pojechać na Igrzyska Olimpijskie w 1984 roku.

Pojawiło się więc zainteresowanie zawodnikami z większej liczby krajów, z pewnością z Europy Wschodniej, ale także z Ameryki Południowej, Ameryki Północnej, czy skądkolwiek indziej, gdzie odbywały się wyścigi kolarskie. UCI wprowadziła nowe zasady i stworzyła różne kategorie krajów. Zapomniałem, jak nazywała się kategoria, do której należały Stany Zjednoczone, ale znajdowaliśmy się w grupie krajów nierozwiniętych pod względem kolarskim. Polska w tym czasie klasyfikowana byłaby jako rozwinięty kraj kolarski, co oznacza, że ludzie wiedzieli, jak się ścigać i mieli system.

Ameryka miała bardzo niewielu zawodników, którzy potrafili ścigać się na profesjonalnym poziomie, więc mieliśmy bonus. Mogliśmy ścigać się z profesjonalistami, ale jednocześnie pozostać w naszych amatorskich klubach. W 1985 i w ponownie w 1986 roku pozwolono mi ścigać się dla La Vie Claire w Europie, ale pozostać w mojej drużynie Levi’s w Ameryce. Byłem jednym z najlepszych zawodników w ośmioosobowej ekipie. Gdybym odszedł albo gdybym wyjechał na miesiąc, by ścigać się w Giro d’Italia i nie dostał pozwolenia na powrót do mojej amatorskiej drużyny, to ona rozpadłaby się, a sponsorzy odeszliby. Mieliśmy więc taki krótki okres, w którym Amerykanie i prawdopodobnie kolarze z innych krajów mogli ścigać się jako zawodowcy w Europie w innym zespole, ale i wracać do swoich amatorskich drużyn.

Przed debiutem w Giro w 1985 ścigałeś się w jakichś innych wyścigach dla zawodowców? Czy to był dla Ciebie podwójny debiut?

Ścigałem się w mieszanych wyścigach z drużyną amatorską i z kadrą narodową. Pamiętam, że w Austrii ścigaliśmy się na wyścigu pro-am [zawodowców z amatorami – przyp. red.], chyba w 1984 roku. Istniało wtedy kilka małych imprez, organizowanych jednocześnie dla zawodowców i amatorów.

Chwileczkę, pamiętam, że chyba w 1982, a najpóźniej w 1984 roku, startowałem w bardzo dobrym wyścigu pro-am wiosną, we Francji. Bernard Thevenet też startował. Pamiętam, że jednym z moich bohaterów był Czesław Lang, przepraszam za wymowę [wymowa godna najwyższej pochwały! – przyp. red.]. Rozmawiał z Bernardem Thevenetem, a ja byłem skromnym amatorem w amerykańskiej drużynie.

Nie radziłem sobie zbyt dobrze z poruszaniem się w peletonie. Próbowałem nad tym pracować. Jak przechodzić między zawodnikami, kiedy znajdowali się bardzo blisko i jak się nie bać. Oczywiście, nie chciałem na nikogo wpaść i na pewno nie chciałem spowodować kraksy. Wszyscy jechali razem bardzo ciasno i poruszanie się w peletonie wymagało odwagi. Powiedziałem sobie, że pewnego dnia, gdy będziemy jechać w spokojnym tempie, to poćwiczę jazdę pomiędzy zawodnikami bez względu na to, kim są.

I tak oto znalazłem się za Czesławem Langiem i Bernardem Thevenetem. Moi dwaj idole. Rozmawiali ze sobą i to był bardzo spokojny moment. Powiedziałem sobie, że to zrobię i że tam jest miejsce. Nie jechali bardzo blisko, ale jak przejeżdżałem pomiędzy nimi… To takie krępujące… Wiesz, oni jechali razem, nie spodziewając się, że ktoś wejdzie między nich. Aż tu nagle pojawił się ten głupi, mały Amerykanin, który przeprasza ich obu za to, że wybrał zły moment, żeby się wciskać.

Takie historie rzadko widzi się podczas transmisji telewizyjnych albo czyta w powyścigowych wiadomościach.

To jest właśnie to. Zgadzam się z Tobą, że wyścigi w latach 80. były fantastyczne. To stanowiło początek wspólnego ścigania się zawodowców i amatorów. Mur upadał w kolarstwie. Europejczycy zaczynali się ścigać we włoskich drużynach. Pamiętam, że Lang przyjechał do Włoch i to była wielka sprawa. Poszedł do Del Tongo i kogo przyprowadził? Przyprowadził za sobą tego innego naprawdę dobrego specjalistę od jazdy na czas z Polski.

Lecha Piaseckiego.

Dokładnie. Potem dopiero pomyślałem, że to świetne wydarzenie. Lang był superbohaterem, ostatecznie szkoda, że musiał tak długo czekać, ale przynajmniej miał okazję ścigać się z zawodowcami, a przy okazji zabrać ze sobą młode talenty. Gdy amatorzy dołączyli do zawodowców, to było naprawdę ekscytujące.

Co czułeś przed debiutem w Giro? Przyjeżdżasz prosto ze Stanów na jeden z największych wyścigów, pełno gór, pełno gwiazd i Ty. Co sobie myślałeś?

Bałem się. Ścigałem się trochę z zawodowcami i miałem trochę pewności siebie. Na początku lat 80. XX wieku przyjeżdżały do nas najlepsze drużyny z Europy Wschodniej. Może nawet udałoby się im wygrać, ale często przez dużą wysokość nad poziomem morza mieliśmy przewagę, na przykad w takim Coors Classic w Kolorado. Wiedziałem, że mogę ścigać się ramię w ramię z najlepszymi kolarzami na czymś w rodzaju mojego domowego wyścigu. Nie sądziłem, że wszyscy są w jakiś magiczny sposób lepsi ode mnie, ale kiedy ścigałem się z Thevenetem, albo na Tour de l’Avenir, gdzie w peletonie znalazło się też kilka profesjonalnych drużyn, dobrze radziłem sobie w górach. Ale na pewno nie wygrywałem. Wygrywałem z amatorami, ale nie z zawodowcami.

Jeden z moich przyjaciół dał mi numer telefonu do Eddy’ego Merckxa. Uprzedził go, że będę dzwonił i tak zwyczajnie kazał mi powiedzieć, że jestem od niego. Mój przyjaciel powiedział, że Merckx po prostu da mi kilka rad z Europy. Oczywiście przeraziłem się. Zadzwoniłem do niego chyba dopiero, gdy jechałem na lotnisko. Brzmiał naprawdę bardzo, bardzo miło. Powiedział, żebym się nie denerwował: “ci ludzie też zakładają po jednym bucie na raz”. Dał mi tę samą radę, którą wcześniej dał mi Eddie B: “kiedy zacznie się wyścig, będziesz wiedział co robić. Tam jest Twoje miejsce. Będzie naprawdę ciężko, ale jesteś wystarczająco dobry. Należysz do tego świata i to Twoja szansa.”

Czułem duże zdenerwowanie. Na wyścigu nie mieliśmy kapitana, co zdezorientowało europejskich zawodowców. W 7-Eleven wszyscy razem ścigaliśmy się przeciwko sobie, ale na europejskich wyścigach ścigaliśmy się też razem jako zespół. Eddie B. nauczył nas, jak ścigać się razem jako drużyna. Nauczył nas, jak naprawdę skupić się na osiągnięciu wyniku w wyścigu. Nauczył nas, jak ścigać się razem i jak motywować się nawzajem.

Dostanie się na wyścigi w Europie stanowiło spore wyzwanie. Zazwyczaj było tam zimniej niż w wyścigach, do których przywykliśmy. Szczególnie wiosną warunki były bardzo trudne. Zaczęliśmy więc od jazdy na czas, a na kolejnym, płaskim etapie Davis [Phinney] finiszował czwarty lub piąty, chłopaki go rozprowadzali. Drużyna spisała się bardzo, bardzo dobrze. Kolejnego dnia mieliśmy dość płaski odcinek, ale 25 kilometrów przed metą wyrastał podjazd trzeciej albo czwartej kategorii. Tylko ten jeden podjazd, a potem krótki zjazd i trochę kręcenia do mety.

Zespół zachęcał mnie, żebym spróbował. Mówili, że kto wygra pierwszą górską premię dostanie koszulkę lidera klasyfikacji górskiej. To była wielka szansa. Wyścig trwał trzy tygodnie, chciałem jechać ostrożnie. Chciałem spróbować skończyć w pierwszej dwudziestce klasyfikacji generalnej. Spróbowałem swoich sił w sprincie na premii górskiej. Punkty przyznawali chyba do trzeciego miejsca, a ja skończyłem piąty albo szósty. Wszyscy wpadli na ten sam pomysł na łatwym podjeździe, na szerokiej szosie.

Na zjeździe znalazłem na ósmym miejscu w peletonie. Pomyślałem, że to jest całkiem fajne. Jest ostatnia godzina wyścigu, byłem debiutantem, świeżo upieczonym zawodowcem. Nawet nie wiedziałem, czy kiedykolwiek będę w stanie ukończyć ten wyścig. To było spełnienie moich marzeń, byłem ósmym facetem w peletonie zjeżdżającym szybko z tej góry. A przede mną jechało czterech mistrzów świata: LeMond, [Bernard] Hinault, [Giuseppe] Saronni i [Franesco] Moser, z tymi charakterystycznymi paskami mistrzów świata na rękawkach. Pomyślałem, że to po prostu szaleństwo. Nie ma na świecie komentatora, który po zobaczeniu tego na ekranie, powiedziałby: z przodu Moser, Saronni, LeMond, Hinault i Hampsten.

Pomyślałem, że tam nie pasuję, że powinienem się gdzieś schować. Zaraz pojawiła się następna myśl: “O nie, nie, nie!” Przyjechałem tam z miesięcznym kontraktem, bez żadnych dalszych gwarancji. Nie mogłem po prostu czekać na góry, które zaplanowano na późniejszą część wyścigu. Zaatakowałem więc, gdy tylko dojechaliśmy na sam dół, zanim drużyny zdążyły się zorganizować. Jechałem w małej ucieczce, pewnie z 15 czy 20 sekund przed peletonem, ale przez 10 czy 15 minut kamery telewizyjne nakierowano na mnie.

Kiedy zostałem złapany przed metą, to jeszcze wywróciłem się w sprincie. Za kreską byłem zły, ponieważ miałem trochę czasu, by pomyśleć i przyszło mi do głowy, że byłoby wspaniale, gdyby zapomnieli o mnie z przodu, może wygrałbym etap.

https://youtu.be/N9uALWMhrbo

Mieliśmy włoskiego sponsora, który nazywał się Armenio Dell’Olio. Był szefem Hoonved, firmy produkującej zmywarki do barów. Takie małe, myły szklanki i filiżanki w trzy lub cztery minuty. Nie mówił po angielsku, ja ledwo rozumiałam po włosku. Chwycił mnie za ramię i zaczął je ściskać jak szalony. Był taki szczęśliwy, że klepał mnie po plecach, na których miałem świeże rany. Mike Neel, nasz trener też podszedł i powiedział: “gratulacje, Andy, fantastyczna robota.” Odpowiedziałem, że nie, nie fantastyczna, tylko koszmarna. Zaatakowałem na zjeździe, a potem na płaskim nawet nie zbliżyłem się do wygranej. On powiedział mi, że pan Dell’Olio jest szczęśliwy, że zostałem zawodowcem, bo pokazywali mnie w telewizji przez 10 minut.

Na tym właśnie polega bycie zawodowcem. Nie miało znaczenia, że nie wygrałem. Próbowałem wygrać i wywalczyłem czas w telewizji. To była duża różnica w porównaniu do ścigania się z amatorami, gdzie nauczono nas, aby próbować wygrać lub pomóc koledze z drużyny. Tutaj to stanowiło bardziej show biznes, a my mieliśmy za zadanie wywołać uśmiech na twarzy sponsorów. Najważniejsze było pokazanie sponsorów, a stworzenie dobrego przedstawienia stanowiło dobrą taktykę wyścigową.

To wszystko brzmi jakby to była niezła mieszanka stresu, presji, ale także radości ze ścigania i cieszenia się chwilą.

Dokładnie. Trener traktował ten wyścig jak lekcję. Mówił: “hej chłopaki, Davis wczoraj finiszował, Andy jedzie po górskie etapy. Nie dał rady wygrać, ale zaatakował”. Ponieważ prawie wszyscy jeszcze niedawno jeździliśmy jako amatorzy, Neel wykorzystywał to: “nie wiemy, jak długo tu będziemy, wykorzystajmy ten czas i atakujmy, kiedy tylko to możliwe. Jeżeli przerodzi się to w zwycięstwo – super, ale to wasza szansa, wykorzystajcie ją jak najlepiej możecie”. Tak jak mówisz, dla nas ważne było, aby czuć, że możemy być częścią wyścigu, nawet jeśli nie wygrywaliśmy. Potem każdy dzień był zabawny, ponieważ szukaliśmy każdej okazji do ucieczki.

Jak to wyglądało od strony kultury kolarskiej? Jak sam mówiłeś, przyjechałeś z kraju uznanego za UCI za kraj na dorobku, do miejsca, które tworzyło tę kulturę od prawie 100 lat. Było coś, co Cię zaskoczyło? Czytałem, że wszyscy obwiniali was za kraksy, choćbyście nawet nie byli w pobliżu.

Dokładnie, dziękuję! [śmiech] Mieszkam we Włoszech i dużo lepiej rozumiem język. Nigdy nie ścigałem się dla włoskiej drużyny, jeździłem tylko w hiszpańskiej. Kiedy teraz patrzę wstecz, to zdaję sobie sprawę, że obwinianie nas za kraksy stanowiło po prostu piękną tradycję. Amatorzy i zawodowcy, duzi chłopcy, czepiali się małych chłopców. Nasza drużyna składała się prawie w całości z debiutantów, którzy dopiero co zostali zawodowcami. Nazywano nas więc amatorami. Jeździliśmy bardzo dobrzy technicznie, ponieważ w Ameryce ścigaliśmy się często w kryteriach, gdzie zakręty pokonuje się naprawdę bardzo szybko. Europejscy zawodowcy nie podejmowali takiego ryzyka. Szybko zjeżdżali, ale zachowywali dużą ostrożność w zakrętach. Denerwowaliśmy ich podejmując ryzyko, które nam odpowiadało, ale im już nie.

Zdałem sobie sprawę, że może i denerwowaliśmy ich naszym stylem jazdy, ale nie powodowaliśmy kraks. To była chyba tradycja, żeby obwiniać nowych i młodych. Gdy dochodziło do kraksy i braliśmy w niej udział – bo wiesz, czasami przewracało się 120 osób – to oni się na nas pieklili. Krzyczeli na nas, Amerykanów, ale tak naprawdę próbowali się nas czepiać indywidualnie. Chyba dla kontekstu powinienem powiedzieć, jak wolno jeździli zawodowcy w latach osiemdziesiątych. Jechaliśmy z prędkością 25 kilometrów na godzinę przez pięć godzin na płaskiej trasie, aż do ostatniej godziny, może dwóch, kiedy o 15:00 zaczynała się transmisja na żywo w telewizji. Wtedy przez półtorej godziny jechaliśmy szybciej, niż jechałem kiedykolwiek w życiu.

Ludzie bardzo się nudzili, a Włosi muszą mówić rękami, zwłaszcza gdy jedzie się wolno. Odbywały się wielkie i długie dyskusje, których nie rozumiałam. Ludzie popełniali błędy. Widziałem niektóre z tych kraks i wiedziałem, że ktoś popełnił głupi błąd. To nie byli nieumiejący jeździć Amerykanie, a pomimo tego Włosi często wstawali i obwiniali właśnie nas. Gonili jednego z nas i zaczynali przeklinać. Może nie rozumieliśmy wszystkich słów, ale rozumieliśmy przekleństwa. Wszyscy zaczynaliśmy jako amatorzy w bardzo małych zespołach i to może być wschodnioeuropejska cecha, ale my chroniliśmy się nawzajem. Jeśli któryś z kolarzy groził innemu Amerykaninowi – nigdy nie dochodziło do bójek, ale jeżeli pojawiały się groźby bójek, to wszyscy pozostali Amerykanie podjeżdżali do niego dość szybko, co ważne bez powodowania kraks. Wszyscy krzyczeliśmy na tego kolarza i nie obchodziło nas, kto to był.

Teraz wiem, że Włosi uwielbiają hierarchię. Peleton, gdzie Moser, albo Saronni jest szefem… a ten kto jest mistrzem kraju organizuje inne rzeczy. Nie, nie nielegalne rzeczy. Nie będę używał słowa powszechnie wykorzystywanego w odniesieniu do ich zorganizowanych grup przestępczych, ale oni uwielbiają mieć zorganizowane to, jak ludzie mają się zachowywać. My tego nie rozumieliśmy i nie chcieliśmy się z tym pogodzić. Więc przeklinaliśmy na kogokolwiek, kto krzyczał na naszych chłopaków i zaskakiwaliśmy ich agresją, co było dość okropną rzeczą. Jeśli nie zgadzałem się z czeskim, polskim lub rosyjskim kolarzem, musiałem bardzo dokładnie się zastanowić, jak z nim porozmawiać, ponieważ wiedziałem, że wszyscy koledzy z drużyny będą go wspierać. Zazwyczaj nie robiłem z tego powodu wielkich scen. Włosi mieli inny system i byliśmy dla nich bardzo szorstcy. Nie usprawiedliwiam tego. Mówię tylko, że zaskoczyliśmy ich tym, jak wrogo nastawiliśmy się do lekcji, której chcieli nam udzielić.

To koniec pierwszej części wywiadu. Kolejna, w której rozmawiamy o sukcesach Andy’ego Hampstena na Giro d’Italia, ukaże się na łamach naszego wortalu już niebawem.

2 Comments

  1. hampco

    24 maja 2021, 01:28 o 01:28

    Va bene! Excellent article.

  2. Pedro

    25 maja 2021, 19:41 o 19:41

    Świetna robota, gratulacje!