Danielo - odzież kolarska

Lech Piasecki: “Jestem dumny, że ukończyłem tamten etap”

Lech Piasecki w koszulce ekipy Del Tongo

Lech Piasecki mówi o drodze do zawodowego peletonu, zwycięstwach etapowych podczas Giro d’Italia oraz legendarnym śnieżnym etapie na Passo Gavia z roku 1988.

Lech Piasecki to drugi po Czesławie Langu polski kolarz, który dołączył do zawodowego peletonu. Zanim jednak w 1986 posmakował życia kolarza zawodowego, w amatorskim peletonie zdominował najważniejszą imprezę – Wyścig Pokoju. Koszulkę lidera założył zaraz po pierwszym etapie i nie oddał jej aż do końca zmagań. Sezon 1985 zamknął zdobyciem tytułu mistrza świata amatorów w wyścigu ze startu wspólnego.

Od najmłodszych kategorii najlepiej czuł się w samotnej walce z czasem. Znakomite umiejętności w tej specjalności pomogły mu odnieść największe sukcesy w zawodowym peletonie: wygrać pięć etapów Giro d’Italia (1986, 1988, 1989; 5 indywidulanie, ale i 2 drużynowo), zdobyć mistrzostwo świata w wyścigu na dochodzenie (1988), a także laury odbierać podczas Trofeo Baracchi (1986, 1987) i etapów Tirreno-Adriatico (1987, 1989). Pozostaje również jedynym Polakiem, który przywdział żółtą koszulkę lidera Tour de France (1987). W tandemie z Czesławem Langiem nieraz jako Moto Uno i Moto Due rozrywali peleton dla liderów ekipy Del Tongo Colnago.

Ku zaskoczeniu wielu, Lech Piasecki zakończył swoją ciekawą karierę bardzo wcześnie, po zaledwie kilku latach w zawodowym peletonie. Obecnie prowadzi sklep rowerowy w Gorzowie Wielkopolskim, a przez lata był prawą ręką Czesława Langa przy organizacji wyścigów kolarskich Lang Teamu, w tym Tour de Pologne.

W rozmowie z naszym wortalem wspomina swoje początki we włoskim zawodowym peletonie, sukcesy, ale i również dramatyczne sytuacje na Giro d’Italia. Mimo iż mamy maj, nie zabrakło wspomnień z Tour de France.

Jakub Zimoch: Gdy zaczynał Pan się na poważnie ścigać, pojawiły się w ogóle myśli o przejściu na zawodowstwo?

Lech Piasecki: Kiedyś marzeniem każdego młodego chłopaka, który zaczynał jeździć na rowerze czy pasjonować się kolarstwem, był udział w Wyścigu Pokoju. O tej imprezie marzyli wszyscy – o uczestnictwie w niej, już nie mówię nawet o wygraniu. I właściwie to było takim marzeniem w tych czasach, kiedy ja zaczynałem się ścigać. Natomiast później, kiedy jeździłem w kadrze, to na pewno pojawiły się myśli o zawodowstwie.

W tamtych czasach można było się w ogóle czegoś o zawodowym peletonie dowiedzieć? Kto wygrywał, jak wyglądały wyścigi? 

Jak najbardziej, przecież większość z nas, ja również, mieliśmy nad łóżkiem plakat czy zdjęcie Szurkowskiego, Merckxa, Zoetemelka i innych kolarzy, którzy wtedy wygrywali. W Polsce Szurkowski był idolem od zawsze. Natomiast, rywalizację zawodową, Merckxa, Zoetemelka i innych… śledziło się to w miarę możliwości. Wiadomo, że nie było to łatwe, ale te wiadomości dawało się usłyszeć czy zdobyć.

W 1985 roku miał Pan niesamowity sezon: start w Wyścigu Pokoju, zwycięstwo, prowadzenie od startu do mety. Potem przejście na zawodowstwo. Nie bał się Pan tej zmiany?

Jak najbardziej. Wiedzieliśmy, że przejście do kolarstwa zawodowego wiąże się z tym, że już nie będę wygrywał wyścigów z taką łatwością z jaką udawało się to mi, moim kolegom w roku 1985. No i faktycznie, tak się stało. Nieraz tam z Cześkiem Langiem porównywaliśmy, że to jakby kogoś z podstawówki wrzucić na wyższe studia, to jest takie przejście. Tym bardziej, że w Polsce zawodnika w kadrze wtedy prowadzono za rączkę, że tak powiem. Zgrupowania, plany treningowe, i to wszystko kręciło się jakby samo z siebie, natomiast tam zawodnika rzucano na głęboką wodę, sam sobie był sterem i okrętem. Zawodnik za zadanie miał przyjechać na zawody przygotowanym, nikogo nie obchodziło, jak on trenuje, ile trenuje i tak dalej. Oczywiście tam też organizowano jakieś zgrupowania, jakieś wspólne treningi, natomiast nie było to w takiej formie, jak wcześniej w kadrze.

W 1985 roku na ten wyższy poziom wszedł pan z Ryszardem Szurkowskim jako trenerem. On nie był przeciwny Pana przejściu na zawodowstwo w kolejnym roku?

Niestety jemu samemu nie udało się przejść do kolarstwa zawodowego, bo to były takie dziwne czasy. Ostatnio wiele razy to powtarzałem i przypominałem, przy smutnej okazji jego śmierci, ale to Ryszard jako trener włączył w nas gen zwycięstwa, że tak to określę. Z tych samych zawodników zrobił ekipę, która nie bała się startować i wygrywać w wyścigach. [Wcześniej] Też wygrywaliśmy i odnosiliśmy sukcesy, ale nie mieliśmy takiego poczucia, że stoimy na starcie, żeby wygrywać. Każdy myślał o wygranej, ale nie miał odpowiedniego mentalnego nastawienia. Pod wodzą Ryszarda to się zmieniło diametralnie i od wczesnych wyścigów wiosennych właściwie wygrywaliśmy wszystko po kolei – Wyścig Pokoju, mistrzostwa świata, inne wyścigi.

Kontynuując wątek przejścia na zawodowstwo, jak to się robiło w tamtych czasach? Wyobrażam sobie, że to nie takie hop siup jak dzisiaj, że pakujemy walizkę i wyjeżdżamy do pracy za granicę, tylko była to spora ekwilibrystyka.

Na pewno tak, bo zgodę musiał wydać przede wszystkim macierzysty klub Orlęta Gorzów, potem Polski Związek Kolarski, zgodę musiałem uzyskać też od wszystkich w Ministerstwie Sportu. Te wszystkie szczeble trzeba było przejść, żeby uzyskać pozwolenie na przejście na zawodowstwo.

Oczywiście, kluczowe tutaj było zdanie Szurkowskiego, który nie miał nic przeciwko. Właściwie pierwsze rozmowy odbyły się przed mistrzostwami świata. Mieszkaliśmy w jakiejś miejscowości nieopodal Giavera del Montello i tam te rozmowy się toczyły. Pamiętam, że przyjeżdżali z PDMu, z Fagora, w końcu z Colnago. Oczywiście Czesiek Lang, który przeszedł na zawodowstwo w 1981 roku, po Igrzyskach Olimpijskich, już tam przetarł te szlaki. Myślę, że podjąłem dobrą decyzję, że poszedłem tam, gdzie poszedłem. Miałem bratnią duszę i wspólnie jakoś podążaliśmy drogą zawodowstwa.

Ma Pan już wszystkie zgody, pakuje Pan walizkę, przyjeżdża do Włoch. Co dalej?

Jesienią pojechałem podpisać kontrakt. Podpisałem i wróciłem z powrotem do Polski, jeszcze przebywałem na zimowym zgrupowaniu z kadrą. Rysiek Szurkowski powołał mnie na zgrupowanie, miałem tę przyjemność trenować z trenerem i z moimi kolegami, mimo że już nie byłem w kadrze. Nie pamiętam już dokładnie, ale z końcem grudnia czy na początku stycznia wyjechałem do Włoch. Pierwsze zgrupowanie odbyło się gdzieś na wybrzeżu, w San Remo czy w Laigueglii, w tamtych rejonach. Dostaliśmy wszystkie rzeczy. Wcześniej poza koszulką reprezentacji, którą dostawaliśmy, wszystko musieliśmy kupować sobie sami, z wygranych czy z zaoszczędzonych pieniędzy. Tutaj wszystko dostawaliśmy i to było naturalne. Inny świat.

Wspomniał już Pan o różnicy między kolarstwem zawodowym a amatorskim. W kwestii zasad, tego jak wyglądały wyścigi i jakie panowały obyczaje: co Pana najbardziej zaskoczyło, z czym miał Pan największy problem?

Największy problem miałem z szybkością. Tam jeździło się dużo szybciej, ale na dłuższych dystansach. My [jako amatorzy] jeździliśmy powiedzmy 150 kilometrów, tam jeździliśmy 200-250. Do tego wszystkiego trzeba się przyzwyczaić i przestawić. Nie mieliśmy tutaj takiej bazy przygotowania do tego, żeby od razu wskoczyć na ten wyższy poziom. Pierwsze wyścigi, które przejeżdżałem, miały ponad 200 kilometrów i zrobiły na mnie wrażenie, ale organizm się do tego szybko przyzwyczaił i przestawił.

Musiał się Pan na pewno nauczyć języka, ale słyszałem, że też i Włosi szybko złapali kilka polskich, pomocnych, zwrotów.

W każdym języku najszybciej uczymy się przekleństw (śmiech). Czy Włosi po polsku, czy Polacy po włosku. Ja starałem się opanować słownictwo. Myślę, że włoski jest językiem stosunkowo łatwym do nauczenia się w porównaniu do niemieckiego czy angielskiego. Dosyć szybko mi to poszło, więc na spokojnie można się było porozumieć.

I miał Pan też Czesława Langa, który stanowił pewnego rodzaju wsparcie.

Tak, on tam już mieszkał kilka lat. Oczywiście też robił za tłumacza, kiedy było trzeba, w początkowym okresie. Mieliśmy tę przewagę nad Włochami, że my rozumieliśmy, co oni mówią, natomiast oni nie rozumieli, co my mówimy. Zdarzało się, że wymienialiśmy się jakimś opiniami po polsku.

W pierwszym sezonie w zawodowym peletonie, we włoskiej drużynie i od razu startuje pan w Giro d’Italia. To jest niezły sukces. Nie czuł Pan tremy przed startem?

Giro zawsze było i jest najważniejszym wyścigiem dla włoskich drużyn. Dla mnie, jako zawodnika włoskiej drużyny, stanowiło bardzo ważny start. Oczywiście chciałem pokazać się z jak najlepszej strony. Na tym wyścigu wygrałem czasówkę z Sinalungi do Sieny, wyprzedziłem zawodników jak Francesco Moser czy Greg LeMond. To było takie pierwsze fajne zwycięstwo, a Giuseppe Saronni później został liderem Giro. Mam same pozytywne wspomnienia z tego czasu.

Przed tym Giro zajął Pan trzecie miejsce na czasówce podczas Tirreno-Adriatico, potem już na Giro wygrał z zespołem etap jazdy drużynowej na czas, aż w końcu sam wygrał etap. Nastawiał się Pan na próbę wygrania tego odcinka?

Kolarz stara się stawać na starcie przygotowanym. Nie zawsze wychodzi tak, że ten, kto jest najlepiej przygotowany, wygrywa etap czy wyścig. Natomiast do każdego startu podchodziło się z zamiarem zdziałania czegoś.

Co Pan czuł po tym etapie? Było to jakieś potwierdzenie, że nadaje się Pan do zawodowego peletonu?

Tak, oczywiście. Każdy człowiek, który odnosi sukcesy, cieszy się: czy jest to wygrany wyścig czy sukces odniesiony w innej dziedzinie. Kolarz jeździ po to, by wygrywać i jeśli wygrywa, to się oczywiście z tego cieszy. Tym bardziej, że zwycięstwa w kolarstwie zawodowym nie były takie łatwe. W kolarstwie amatorskim wygrane też nie przychodziły łatwo, rywalizowali w nim bardzo dobrzy zawodnicy. Niemniej jednak, tutaj o wiele trudniej było startować i wygrywać. Tym bardziej z presją wielkich nazwisk, które występowały w zawodowym peletonie.

Na marginesie, obserwując jak w tej chwili ścigają się zawodowcy… dla mnie to nie jest zawodowstwo takie, jak było wcześniej. Chyba coraz bardziej zaciera się szacunek do kolarzy. Ja to tak odczytuję, może się mylę, chciałbym się mylić. Widzę brak szacunku do drugiego kolarza, szacunku do lidera, atakowanie lidera w momencie, kiedy lider się przewróci. Ostatnio widziałem taki wyścig, gdzie lider się przewrócił, a wszyscy uciekali. To nie jest takie kolarstwo, jakie ja pamiętam.

Na Giro wygrywał Pan nie tylko czasówki, ale 3 lata później, w 1989 roku, również krótki, górzysty etap. W Polsce wtedy relacji z tego wyścigu raczej nie było, jak to wyglądało?

To było tyle lat temu, że dobrze nie pamiętam, ale wiem, że uciekliśmy na etapie do Trydentu. Wygrałem po finiszu z tej ucieczki. Generalnie mój problem na Giro stanowiło to, że co roku trafiałem na jakiś zimny etap. Będąc blisko w klasyfikacji generalnej, na 7., 8. czy 12. miejscu po pierwszych etapach, notowałem wiele minut straty, gdy przychodził jeden bardzo zimny dzień. Po prostu nie tolerowałem tego jako zawodnik. I moje marzenie, żeby Giro zakończyć na wysokiej pozycji w klasyfikacji generalnej, gdzieś tam się rozmywało. Pozostawało mi tylko walczyć na etapach jazdy na czas, na etapach, na których można się pokazać.

Odnośnie zimna, to startował Pan w Giro d’Italia ze słynnym etapem przez Gavię w śniegu i w mrozie. Czesław Lang opowiadał, że musiał Pana wyciągać z jakiegoś samochodu na poboczu. Myśli Pan czasami, że ten etap był kompletnym szaleństwem? Czy z perspektywy czasu patrzy Pan na to inaczej i jest dumny, że ukończył tak trudny etap?

Jestem dumny, że ukończyłem ten etap. Myślę, że w dzisiejszych czasach kolarze zastrajkowaliby i nie pojechali w takich warunkach, bo tam był prawdziwy horror. Tak, Czesław wyciągał mnie z samochodu. Negocjował ze mną, żebym pojechał dalej, bo na szczycie góry stali masażyści, którzy podawali nam ubrania. Założyłem na siebie wszystko, co możliwe, co tylko miałem. Nawet jak się wyszuka nagrania z tego etapu na YouTubie, to widać, jak się wszyscy ubieramy trzęsąc się z zimna. Nie pokazują tego wcześniejszego fragmentu, kiedy wsiadłem do samochodu. Rzuciłem rower, wsiadłem do środka i zablokowałem drzwi i powiedziałem – “pieprzę, dalej nie jadę”. Masażyści negocjowali ze mną, żebym jednak otworzył ten samochód, bo im też było zimno na zewnątrz, a nie mogli wejść. W końcu Czesław negocjował ze mną, żebym otworzył drzwi i pojechał dalej. To świadczy o tym, jak było zimno, jaka była temperatura, że człowiek nie panował nad emocjami i tym, co robił.

https://youtu.be/tEAvkPtHF6Y?t=611

Wspomniał Pan już o tym, że kolarstwo teraz jest inne, teraz powiedział Pan, że kolarze pewnie zaprotestowaliby. Dlaczego w tamtych czasach kolarze nie byli na tyle zorganizowani, żeby powiedzieć: “nie jedziemy, warunki są zbyt trudne”?

Myślę, że to nie tyle kwestia organizacji samych kolarzy. Bo kolarze wtedy też mieli swój związek zawodowy, który chyba istnieje do dzisiaj. Natomiast kolarze czuli się herosami. Wyścigi odbywały się w najgorszych i najtrudniejszych warunkach pogodowych, szaleństwo. Nie przerywano wyścigów, nie było strajków, wszyscy się ścigali. Pamiętam, kolarz Van Der Velde, który uciekał pod Gavię, na zjeździe gdzieś zaginął i dopiero kilkanaście minut później się znalazł. Podobno został zawieziony samochodem, ale to są jakieś tam dywagacje.

My z Czesławem Langiem i kolegami zjeżdżaliśmy te 15 kilometrów ze szczytu Gavii do Bormio 50 minut, a normalnie zrobilibyśmy to pewnie w 10 minut. Warunki mieliśmy takie, a nie inne. Zjechaliśmy kawałek w dół, potem zsiadaliśmy i wbiegaliśmy pod górę, żeby się rozgrzać. Po drodze spotkaliśmy amerykańską masażystkę ekipy 7-Eleven, która dała nam herbatę czy herbatę z rumem, nie pamiętam. Nie tyle co piliśmy, co polewaliśmy sobie ręce, bo po prostu tak zgrabiały, że nie szło utrzymać kierownicy i hamować. To był dramatyczny etap. Wspomina się to może nie tyle przyjemnie, ale z sentymentem, że coś się przejechało, ukończyło… coś, co było niemożliwe do zrealizowania.

Kiedy zjechaliśmy na dół, pojechaliśmy do hotelu. W hotelu już właściwie nie było ciepłej wody, bo została wcześniej wypuszczona. Jak siedzieliśmy w wannie z Czesławem, to zimna woda była dla nas gorąca, tak zmarzliśmy. Masażysta cały czas nad nami czuwał, oklepywał, żebyśmy się rozgrzali. To były takie sytuacje. Kolana i ścięgna na następnych etapach skrzypiały podczas jazdy, ale się jechało. W dzisiejszych czasach kolarze w takich sytuacjach nie jechaliby dalej.

Wystarczy wspomnieć Mediolan-San Remo w 2013 roku…

Tak. To była słuszna decyzja, że ten wyścig został przerwany i że kolarze pojechali dalej autobusem. W takich warunkach łatwo zrobić sobie krzywdę. Chyba nie o to chodzi, żeby rywalizacja została wypaczona przez warunki pogodowe. Z drugiej strony, warunki pogodowe są w danym momencie takie same dla wszystkich, więc ci wytrwali, najbardziej odporni na takie warunki, mają przewagę. Za czasów kadry Szurkowskiego, Andrzej Mierzejewski uwielbiał takie warunki, znakomicie sobie w nich radził.

Na czas Pana kariery przypada też czas dużych zmian w kolarstwie: globalizacja, nowe technologie. Jak te zmiany wyglądały z Pana perspektywy?

Powolutku technologie się zmieniały, nie tylko w kolarstwie. Zaczęły wchodzić ramy karbonowe, pełne koła. Przez pewien okres ścigaliśmy się na pełnych kołach z przodu i z tyłu. Pierwszą czasówkę, którą wygrałem na Giro, przejechałem na dwóch pełnych kołach. W tej chwili kolarze tak nie jeżdżą. Nie wiem, szczerze mówiąc, czy jest to zabronione czy po prostu nie jeżdżą, bo rower się bardzo ciężko prowadzi. Bardzo łatwo poddaje się podmuchom wiatru. Jak się wyjedzie zza budynku czy osłony, jak dmuchnie wiatr, to bardzo łatwo się wywrócić.

Właśnie przez takie pełne przednie koło przegrałem inną czasówkę. Mogę powiedzieć, że przegrałem, bo wygrałbym, gdyby nie to, że po wyjechaniu zza budynku w jednej miejscowości zawiał wiatr, przód roweru podniósł mi się do góry. Spadłem na asfalt przednim kołem przy skręconej kierownicy, mało co się nie wywróciłem. Udało mi się szybko zatrzymać. Wymieniłem koło na normalne, ale straciłem te kilka sekund, które dałyby mi zwycięstwo na tej czasówce.

To było ryzyko. Wiedzieliśmy, że wiatr wieje i trzeba było się zastanowić przy zakładaniu tego pełnego koła. Niemniej jednak takie technologie pomagały mentalnie, bo te koła wydawały taki odgłos podczas jazdy. Im szybciej się jechało, tym przyjemniejszy był odgłos dla ucha. Zawodnik jadący na tych kołach starał się kręcić maksymalnie szybko, po to, żeby ten odgłos był bardziej przyjemny. Kiedy wygrałem Trofeo Baracchi z Giuseppe Saronnim, jechaliśmy na dwóch pełnych kołach. Natomiast rok czy dwa później, jak jechałem z Cześkiem, to już mieliśmy prototypowe rowery, już karbonowe, i dwa pełne koła, z tym, że przednie miało wycięte 4 otwory, żeby lepiej panować nad rowerem przy podmuchach wiatru. Mam takie fajne zdjęcie z Cześkiem Langiem z tego wyścigu, to były właśnie prototypy Colnago, które zrobił dla nas specjalnie Ernesto [Colnago] na ten wyścig. Te rowery oczywiście przydawały się podczas jazdy na czas.

My tu o Giro, ale jeden z historycznych sukcesów odniósł Pan podczas Tour de France. Czy zdobycie koszulki w Berlinie Zachodnim, tuż pod nosem komunistów, w cieniu Muru Berlińskiego dodawało emocji? Myślał Pan w ogóle o tym czy skupiał się bardziej na sportowej stronie tego sukcesu?

Kolarz podczas wyścigu ma w nosie wszystkie opcje polityczne. Oczywiście śledziło się te wydarzenia, co się dzieje w Polsce i na świecie, bo to był taki czas przełomów. Natomiast my skupialiśmy się na tym, żeby się ścigać. Miało to rzeczywiście historyczny wymiar i nawet potem z Cześkiem żartowaliśmy, że przyczyniliśmy się do przewrócenia Muru Berlińskiego, bo, kurczę, ten mur później upadł. Wyścig toczył się swoim życiem. Koszulkę w Berlinie wręczał mi późniejszy prezydent Francji, a ówczesny chyba premier, Jacques Chirac, i burmistrz Berlina. Na pewno było to przyjemne wydarzenie. Tym bardziej, że z Berlina do Gorzowa jest może ze 100-120 kilometrów, wiec jechałem w zasadzie blisko domu. I tyle.

Przed startem Tour de France brał Pan uwagę, że może powalczyć o koszulkę lidera po pierwszych etapach?

Dobrze radziłem sobie na etapach jazdy na czas, wygrałem wiele takich wyścigów. Oczywiście myślałem o tym, żeby przejechać czasówkę jak najlepiej i zdobyć koszulkę. Ten etap był dosyć krótki, o ile pamiętam liczył zaledwie 6 kilometrów. Fajniejszy byłby dłuższy, to był prolog, bardziej sprinterski, można powiedzieć. Przegrałem o 3 sekundy.

Potem, na pierwszym etapie, odjechałem w ucieczce, która musiała, według moich kalkulacji, dojechać do mety za wszelką cenę, żebym mógł zdobyć tę koszulkę. Więc nie nastawiałem się na to, żeby czaić się na sukces etapowy, tylko byłem motorem napędowym tej ucieczki. Chciałem dojechać przed [Jelle] Nijdanem [zwycięzcą prologu i liderem wyścigu – przyp. red.], który znajdował się wtedy w peletonie. Nie wiem ilu nas wtedy odjechało… 8 albo 9. Na etapie skończyłem gdzieś na końcu tej grupki, ale celem było, żeby ta ucieczka dojechała do mety, żeby zdobyć koszulkę. Można zobaczyć filmiki, które są w Internecie, to też widać kto pracuje najbardziej, kto ucieczkę napędza. Jechałem wtedy w koszulce lidera klasyfikacji punktowej bodajże [Lech Piasecki jechał w koszulce lidera klasyfikacji kombinowanej – przyp. red.].

Lech Piasecki i Czesław Lang podczas jazdy drużynowej na czas na trasie Tour de France 1987

fot. Cor Vos Fotopersburo – Video ENG

Liderowanie w Tour de France to przyjemne uczucie?

Oczywiście, że tak. Niemniej jednak wyścig się dopiero zaczynał, więc nie pilnowaliśmy tej koszulki za wszelką cenę. Stawianie wszystkiego na obronę tej koszulki od pierwszego czy drugiego etapu byłoby szaleństwem. Tym bardziej, że najtrudniejsze momenty wyścigu znajdowały się dopiero przed nami. Żółtą koszulkę miałem przez dwa etapy i potem przejął ją ktoś inny [Erich Maechler – przyp. red].

Wracając do włoskiego Grand Touru. Swoje ostatnie Giro pojechał Pan wtedy ze stawiającym pierwsze kroki na Zachodzie Joachimem Halupczokiem. Jak Pan wspomina „Achima” i jego początki we Włoszech?

„Achim” był znakomitym kolarzem. Miał naprawdę predyspozycje do tego, żeby zwyciężać. Również w peletonie zawodowym. Pamiętam Giro, które jechaliśmy razem [w roku 1990 – przyp. red]. Przeszedł na zawodowstwo jako mistrz świata, po odniesionym w pięknym stylu zwycięstwie w Chambéry. Dyrektor sportowy przydzielił mnie do opieki nad Joachimem i pamiętam jak po górach goniliśmy peleton, kiedy Joachim miał problemy z kolanem czy ścięgnem. Miłe chwile przeżyliśmy, mimo że było ciężko, ze względu na presję wyścigu.

Niedługo potem zdecydował się Pan zakończyć karierę w dość młodym wieku. Jako zawodowiec jeździł Pan 5-6 lat. Co było powodem tak szybkiego odejścia z peletonu?

Myślę, że gdybym przetrzymał jakieś 3 miesiące więcej, to ścigałbym się dalej. Byłem zmęczony psychicznie, tak to trzeba chyba powiedzieć. Taką decyzję podjąłem i nie ma czego żałować. Podjąłem ją, kiedy podpisałem najlepszy kontakt w swojej karierze, kiedy przejechaliśmy pierwsze wiosenne wyścigi na Sycylii. Pojechałem na prezentację drużyny, pamiętam, że robiono nam zdjęcia przy pałacu. Powiedziałem, że już się nie stawię, bo przestaję się ścigać. Popatrzyli na mnie jak na wariata, ale tak się stało – i w taki sposób zakończyłem swoją karierę kolarza zawodowego.

Gdyby z tej kariery zawodowej miał Pan wybrać jedno najlepsze wspomnienie albo wydarzenie, z którego jest Pan najbardziej dumny – co by to było?

Trudno powiedzieć. Tych wydarzeń było kilka. Trudno tak jednoznacznie odpowiedzieć, bo wszystkie sukcesy miały swoją wartość. Nawet wtedy, kiedy się nie wygrywało. Wielu moich kolegów, z którymi się wtedy ścigałem, wciąż pracuje jako dyrektorzy sportowi albo przy obsłudze wyścigów czy drużyn kolarskich. Do dzisiaj wspominają jak wychodziliśmy na czoło peletonu, jak nadawało się takie tempo, że wytrawni kolarze nie potrafili utrzymać koła na płaskim. Takie momenty przynosiły nie mniejszą satysfakcję niż zwycięstwa, mimo że nie było tego widać.

Pamiętam jedno takie wydarzenie, kiedy z Czesławem Langiem wyszliśmy na czoło i nadawaliśmy takie tempo, że z 50-osobowej grupy zostało chyba 20 kolarzy, którzy zaczęli podjeżdżać pod następny podjazd. Gdybym mentalnie był nastawiony, że mam tam odjechać, to też bym pojechał. Tak wszyscy byli umęczeni. To są takie momenty, które do tej pory wspominają nasi koledzy, którzy się ze mną wtedy ścigali. To jest wielka radocha.

Cała karierę ścigał się pan na Colnago. Ma Pan szczególny sentyment do rowerów Ernesto Colnago?

Mimo że obecnie mam sklep rowerowy i sprzedaję markę Trek, to sentyment do Colnago pozostaje. W tamtych czasach te rowery były marzeniem każdego, tak jak występ w Wyścigu Pokoju. Jeśli start w Wyścigu Pokoju był marzeniem każdego zawodnika, który zaczynał się ścigać, to rower Colnago był marzeniem każdego, kto chciał zostać kolarzem. To był taki rower z duszą. Oczywiście Colnago darzę dużą sympatią: znam Ernesto, bo mieszkaliśmy z Czesławem Langiem nad Jeziorem Garda, a nieopodal Colnago miał apartament, gdzie często przyjeżdżał na weekendy. Bardzo często zapraszał nas z rodzinami, jeździliśmy do niego na obiady, kolacje, spotykaliśmy się. Fajnie spędzaliśmy czas z naszym sponsorem.

Dziękuję za rozmowę.

4 Comments

  1. Robert

    19 maja 2021, 10:28 o 10:28

    Super wywiad! Dzięki za wrzucanie takich materiałów. W sumie ciekawa sprawa z tymi pełnymi kołami. Czy na jakieś czasówce w mieście, na trasie osłoniętej od wiatru, można i warto byłoby pojechać z 2 pełnymi? Pamiętam, że kiedyś był przepis, że koło musi mieć co najmniej dwie szprychy (płyty dysku liczą się jako 1, razem 2). Czy to nadal obowiązuje?

  2. Piotr

    19 maja 2021, 21:53 o 21:53

    Wywiad super. Dobrze poczytać takie rzeczy. Dają do myślenia. Podziwiam Twórców i Prowadzacych te Stronę. Podziwiam Was za wiedzę, pasję, umiejętności pisania tekstów za to, że poświęcacie swój czas żeby ta Strona funkcjonowała jak należy. Dziękuję bardzo i pozdrawiam.

  3. Jakub Zimoch

    19 maja 2021, 22:15 o 22:15

    Dziękujemy! Takie komentarze z pewnością są dodatkową motywacją 🙂

    @Robert, pamiętając sceny z zeszłorocznego prologu Giro (jak zmiotło Lopeza) 2 pełne koła w dzisiejszych czasach to chyba zbyt duże ryzyko i problemy ze stabilnością roweru. Dodatkowo sama rama ma o wiele większy profil boczny niż rowery w latach 80.

  4. VinesX

    20 maja 2021, 09:30 o 09:30

    @Jakub Zimoch
    Najlepiej na 3 kołach rowery żeby było bezpieczniej xD