Danielo - odzież kolarska

Profesor Fignon w San Remo

Fignon Systeme U

W historii Mediolan-San Remo tylko 8 kolarzy wygrało wyścig rok po roku. Jednym z nich był Laurent Fignon.

„Mediolan-San Remo, jaki z tego pożytek?”, miał wymamrotać do słuchawki Cyrille Guimard, dyrektor sportowy Systeme U, walcząc z prośbami o wysłanie na wyścig pełnego, dziewięcioosobowego składu. Francuska telewizja zdawała się podzielać jego wątpliwości. W ramówce zabrakło nie tylko relacji na żywo z wyścigu, ale i miejsca na skrót z klasyku. Szefostwo nie widziało najmniejszych szans na zwycięstwo Francuza.

W 1988 roku Laurent Fignon potrzebował sukcesu, który wyrwie go z marazmu i szarości kilku poprzednich sezonów. Do kolarskiego panteonu wszedł jako zaledwie 22-latek wygrywając swój pierwszy Tour de France w sezonie 1983. Rok później na trasie “Wielkiej Pętli” tryumfował ponownie, do tego upokarzając jeszcze Bernarda Hinaulta. Niebywały talent zmieszany z niezachwianą niczym pewnością siebie wydawały się nie pozostawiać wątpliwości, że kolejna dekada będzie należeć do niego – Le Professeur w okrągłych okularach i z zupełnie nieprofesorskim blond kucykiem.

Niestety, ciało nie było w stanie nadążyć za ambicją. Ze szczytu zrzuciła go najpierw kontuzja kolana, a potem problemy ze ścięgnem Achillesa. Jego wyniki począwszy od sezonu 1985 wielu kolarzy brałoby z pocałowaniem ręki, ale dla dwukrotnego zwycięzcy Tour de France sukcesy we Fleche Wallone, 3. miejsce na Vuelcie czy pojedynczy etap na “Wielkiej Pętli” i odległe miejsce w klasyfikacji generalnej, nie były niczym szczególnym.

rasa nie tylko straciła zainteresowanie kolarzem, który jeszcze nie tak dawno dostarczał jej tyleż sportowych emocji, co i gorących cytatów na temat wyścigu, rywali i własnych planów. Najlepsze, na co mógł liczyć wracając po kontuzjach to drwiny i pastwienie się nad porażkami. Droga z powrotem na szczyt była długa, a bramą ku niemu miał być wyścig z Mediolanu do San Remo.

Superkompensacja

Fignon był od zawsze przekonany, że wygra jeden z wielkich klasyków. Gdy sam myślał o Liege-Bastogne-Liege czy Paryż-Roubaix, jego przyjaciel, masażysta i trener w jednym Alain Gallopin od końca sezonu 1987 naciskał na “Primaverę”.

Gallopin osobiście wiedział, ile wysiłku trzeba włożyć by odzyskać choćby namiastkę dawnego życia i marzeń. Zaledwie w 3 miesiącu swojej zawodowej kolarskiej kariery poważnie ucierpiał w kraksie na wyścigu. Doznał złamania kości skroniowo-ciemieniowej, pęknięcia ucha wewnętrznego i poważnych problemów z równowagą, które nie pozwalały mu nie tyle nawet jeździć na rowerze, ale i samodzielnie stać. Podczas rekonwalescencji zaczął studiować fizjoterapię, a potem pracować w różnych drużynach kolarskich. Gdy trafił na Fignona, szybko zawiązała się wieloletnia przyjaźń.

Liczący niemal 300 kilometrów wyścig ze stolicy Lombardii na liguryjskie wybrzeże według Gallopina był skrojony pod Fignona. Jego wrodzona wytrzymałość miała mu dać przewagę na olbrzymim dystansie, a kilka mocnych zrywów koniecznych na ostatnich kilometrach również pasowało do jego charakterystyki.

Aby jeszcze zwiększyć szanse „Profesora” na sukces, na kilka dni przed wyścigiem Gallopin postanowił wprowadzić metodę superkompensacji. Po przeciętnym dla siebie Paryż-Nicea, Fignon miał spędzić dwa dni na spokojnej regeneracji na rowerze. W środę za to miał poznać swoje limity. Olbrzymia sesja treningowa przeprowadzona praktycznie na czczo miała zmusić jego ciało do zużycia absolutnie wszystkich zapasów. To z kolei miało w kolejnych dniach przed wyścigiem skłonić organizm do robienia zapasów w szalonym tempie i ilości – superkompensacji.

Wygram ten wyścig

Zmiany zaszły też w głowie Fignona. Przed wyścigiem był pierwszym kolarzem, który zgłosił się po numer startowy. „Ponieważ wygram ten wyścig”, miał odpowiedzieć zaskoczonym organizatorom. Początkowe 2/3 wyścigu tylko utwierdziły Francuza w tym przekonaniu – nogi nie zabolały go ani raz, na rowerze mógł robić, co chciał.

Zabijając nudę podczas niemiłosiernie długiego dojazdu do wybrzeża wdał się w pogawędkę ze swoim przyjacielem i zarazem jednym z faworytów do zwycięstwa, Seanem Kellym. Panowie, których przyjaźń sięgała ponad 6 lat wstecz, umówili się, że Fignon spróbuje ataku na Poggio, a gdy to nie wypali, pomoże Irlandczykowi na finiszu.

Kilkaset metrów przed dojazdem do Poggio Irlandczyk tylko rzucił do Francuza, że czas się zbierać. „Profesor” nie myślał dwa razy i ruszył za Kellym. Moment później do przodu ruszyły charty zespołu PDM. Adri Van de Poel (tak, z tej rodziny), Steven Rooks czy Gert-Jan Theunisse nie zamierzali zostawić niczego na później – nawet latający tego dnia Fignon poczuł ogień w nogach i płucach.

Kolarze PDM zaczęli minimalnie słabnąć na ostatnich, najtrudniejszych, 150 metrach Poggio. Fignon nie zamierzał marnować takiej okazji i ruszył do ataku. Kelly, dotrzymując umowy, odpuścił i pozwolił, żeby pomiędzy Francuzem a pozostałymi kolarzami powstała przerwa. Jedynym zawodnikiem, który jakimś cudem wytrzymał atak napędzany żądzą zemsty za chude lata (i skompensowanym glikogenem!), był młody Maurizio Fondriest.

Na krętych zjazdach ze szczytu „Profesor” postanowił dać uczniakowi lekcję podstaw kolarskiej taktyki. W każdy ostry zakręt wchodził udając, że zjeżdża z duszą na ramieniu. Fondriest połknął przynętę i na kolejnym zakręcie, który Fignon pokonywał pokracznie i zbyt szeroko, wyprzedził go.

W przeciągu kariery Fondriesta niejeden zawodnik przekonał się jak szybkim kolarzem jest Włoch. Jednak u progu swojej kariery dał się on ograć wolniejszemu, ale bardziej doświadczonemu Francuzowi. Fignon zaczął sprint na 300 metrów przed metą. Przez kolejne 200 metrów obaj zawodnicy jechali ramie w ramię, aż Fondriest w końcu nie wytrzymał i odpuścił. Fignon wygrał z przewagą 20 metrów.

Zwycięstwo w pojedynkę

Stary Laurent Fignon był znowu w grze. Pewność siebie podparta niebywałymi warunkami fizycznymi i talentem znowu wygrywała. Gdy euforia na linii mety minęła, dało o sobie znać nigdy nieopuszczające Fignona niezadowolenie i głód sukcesu. Gdy odbierał nagrodę za zwycięstwo, myślał już „wygrałem swoje pierwsze San Remo, w sprincie przeciwko Maurizio Fondriestowi. Świetnie. Byłoby lepiej, gdybym finiszował sam.”

W 1989 roku para Fignon i Gallopin postanowiła powtórzyć metodę, która pomogła im w sukcesie rok wcześniej. W środę przed wyścigiem „Profesor” przejechał o 50 kilometrów więcej niż 12 miesięcy temu. Był gotów, ale nikt nie dałbym mu drugi raz odjechać w tym samym miejscu. Poza tym, chciał wygrać sam, a atak na Poggio zawsze wiązał się z ryzykiem zabrania ze sobą pasażerów na gapę. Trzeba było zaatakować pomiędzy Cipressą a Poggio.

Podczas wyścigu ponownie wszystko szło zgodnie z planem Francuza. Nogi kręciły, jak gdyby pierwszy z najważniejszych klasyków sezonu był rodzinną przejażdżką. W ostatnich godzinach ścigania odpowiedzialność wzięli na siebie kolarze PDM, pracujący na swojego lidera Seana Kelly’ego. Najpierw dogonili ucieczkę, a następnie pozbyli się z ¾ peletonu na podjeździe pod Cipressę.

Wydawało się, że PDM ma czystą sytuację i zdominuje ostatnie kilometry. W tej edycji wyścigu żadne umowy francusko-irlandzkie nie obowiązywały. Gdy przed Poggio do przodu skoczył Frans Maassen, chowający się w peletoniku Fignon nie zastanawiał się zbyt długo. Dogonił Holendra w pojedynkę, po czym odczepił go chwilę później na ostatnim podjeździe na trasie. Fignon do mety dojechał tak, jak to sobie postanowił: samotnie.

Guimarda nie było we Włoszech, czekał na Fignona na lotnisku w milczeniu czytając “L’Equipe” ze zdjęciem Fignona na okładce i dopiskiem “Fignon: Ponownie”.