Wygrał wszystkie wielkie toury, przygotowuje się do Giro d’Italia, ale co roku wraca na trasę najważniejszego dla każdego Włocha klasyku. I chce pozostawić tam trwały ślad.
Vincenzo Nibali w sobotni poranek obudzi się z nadzieją zdobycia Mediolan-San Remo.
Startuję bo to piękny wyścig, ponieważ moi przyjaciele, koledzy z drużyny i tifosi chcą tego i dlatego że mam nadzieję zwyciężyć
– mówi w „La Gazzetta dello Sport” lider grupy Astana.
„Rekin z Mesyny” zdaje sobie dobrze sprawę, że urzeczywistni swoje marzenie, tylko wówczas, gdy przebieg „Primavery” uderzy w szybkich kolarzy.
Kluczem do Mediolan-San Remo są kolarze i sposób rozegrania wyścigu. Czy sprawimy, że da wszystkim w kość lub czy zwycięży defensywna jazda. Na trasie nie ma jednego decydującego miejsca, liczy się wiatr i zawsze istnieje 80-procentowe ryzyko, że sprinterzy przetrwają Cipresse i Poggio.
Nibali posiada już doświadczenie z ataku na Cipressie. Ujawnił, że w 2014 roku dogadał się w tej sprawie z Peterem Saganem, ale Słowak drogą radiową został zatrzymany przez swój zespół. Włoch chciałby w tym rok znaleźć mocnych aliantów.
Tacy zawodnicy jak Greg Van Averamet, Sagan, Fabian Cancellara, podobnie jak ja, są zainteresowani wyprzedzającą akcją. Inni – Fernando Gaviria, Alexander Kristoff, Nacer Bouhanni i Michael Matthews – finiszem z grupy.
Jeżeli atak, to w którym miejscu?
Trudno coś zdziałać na Cipressie, ale możemy „zranić” tam sprinterów, sprawić by kwas mlekowy wypełnił ich mięśnie. 9 kilometrów dzielące Cipresse i Poggio nigdy się nie kończy. Jeżeli podejmiesz samotny atak, to zginiesz tam, jak ja w 2014. Poggio to 6 minut bólu i kwasu mlekowego. Liczę, że nogi odpowiedzą i nie przyjdzie mi podjeżdżać w grupie sprinterów
– zakończył Nibali.