Danielo - odzież kolarska

Blizna jedyną pamiątką po ojcu. Bolesne dzieciństwo Jana Ullricha

zdjęcie z okładką książki Jan Ullrich. O tym, który mógł być najlepszy

W 1997 roku Jan Ullrich przebojem wdarł się na kolarskie salony, demolując rywali na pierwszym górskim etapie Tour de France. Jego występ był tak niesamowity, że wstrząsnął całym sportowym światem.

Gazety określiły Ullricha mianem „nowego giganta”. Tamtą edycję Tour de France wygrał z przewagą niemal dziesięciu minut, co uznano wówczas za pokoleniową zmianę warty w kolarstwie. Zgodni byli wszyscy: Jan Ullrich jest przyszłością tego sportu. O jego losach w wyjątkowy sposób opowiada uznany dziennikarz Daniel Friebie w swojej książce „Jan Ullrich. O tym, który mógł być najlepszy”, która jest dostępna tutaj: https://bit.ly/46EUAAY

Bardzo szybko okrzyknięto go najpopularniejszym niemieckim sportowcem wszech czasów, a jego rywalizacja z Lance’em Armstrongiem zdefiniowała najbardziej kontrowersyjne lata Tour de France. Daniel Friebe, który jest także autorem znakomitej biografii Eddy’ego Merckxa Kanibal, wyruszył na poszukiwania człowieka, o którym w 1997 roku mówiono, że zdominuje kolarstwo na długie lata, a któremu nigdy się to nie udało.

To porywająca opowieść o oczekiwaniach, którym nie da się sprostać, wrażliwości psychicznej i fizycznej, skutkach trudnego dzieciństwa, zepsutym moralnie sporcie, dopingu, uzależnieniach oraz jednym, konkretnym rywalu, którym był Lance Armstrong. A także o tym, jak wszystkie te elementy mogą zmienić przeznaczenie człowieka.

Fragment książki:

„Najwybitniejszy zawodnik w historii niemieckiego kolarstwa szosowego był pomyłką – trochę taką jak te, których popełnianie zarzucano mu później w dorosłym życiu.

Można to również ująć bardziej delikatnie, czyli tak, jak mówił o tym sam Ullrich, którego zdaniem ciąża jego matki z wiosny 1973 roku była szczęśliwym przypadkiem – nie był „dzieckiem marzeń”2 . Marianne Ullrich (z domu Kaatz) dwa lata wcześniej urodziła pierwszego syna, Stefana. Obaj chłopcy wyrastali na mężczyzn podobnych do swego ojca, Wernera. Stefan przypominał go pod względem szerokiej sylwetki i brązowych włosów, Jan odziedziczył natomiast po ojcu piwne oczy. Drobny i spiczasty nos miał po matce. Werner sam był kiedyś młodym, obiecującym sportowcem, wybrano go nawet do elitarnego programu ESA (Einheitlichen Sichtungs und Auswah), który miał służyć rozwijaniu młodych talentów. W ramach tego samego programu ustalono później, że Stefan ma zadatki na dobrego biegacza, natomiast jakoś nie udało się odnaleźć talentu kolarskiego u Jana, o czym będę jeszcze pisał. Werner postawił na short track, czyli łyżwiarstwo szybkie na krótkim torze, ale pewnie precyzyjniej byłoby napisać, że tę dyscyplinę dla niego wybrano. W latach 1967 i 1968 wygrywał mistrzostwa Niemiec Wschodnich w kategorii juniorów, a rok później został przyjęty do jednego z berlińskich klubów sportowych, Berliner Turn-Sport-Club, czyli TSC. Tam rywalizacja była bardziej zacięta i sukcesy przychodziły trudniej. Po raz ostatni w zawodach wystartował w lutym 1969 roku, a potem wrócił do Rostocku do pracy w cementowni.

Marianne Kaatz nie miała na koncie żadnych szczególnych osiągnięć sportowych, za to znakomicie odnajdywała się w tych aspektach życia, które potem przerosły Wernera jako męża i ojca. Być może to ich właśnie połączyło – Werner miał poczucie, jak gdyby Marianne go uzupełniała, naprawiała. Nie żeby trudno było ulec jej urokowi, o czym na co dzień przekonywali się goście wiejskiej gospody, Gasthof, w Biestow. Krzątała się tam po sali, roznosząc lokalne piwo Rostocker Helles w wielkich szklanych kuflach, pieczone żeberka po meklembursku i  liczne uśmiechy. Kiedy się poznali, była jeszcze nastolatką, ale niedługo potem wzięli ślub. Wkrótce urodził się Stefan. Na tym etapie Marianne wiedziała już, że nie poślubiła ani wzorowego ojca, ani wzorowego męża. Werner pił – dużo – i zdarzało mu się być agresywnym. Dla mężczyzn o takich skłonnościach zbawienna okazuje się czasami obowiązkowa służba wojskowa, choć nie dla wszystkich – u niektórych niekorzystne cechy osobowości tylko przybierają tam na sile. Werner został skierowany do jednostki w Rostocku, co bardzo odpowiadało Marianne, ponieważ wraz z noworodkiem Stefanem mieszkała u rodziców w Biestow, zaledwie kilka kilometrów od tego miasta.

Werner dostawał przepustki, ale jego wizyty w ciasnym, dwupokojowym domku na wsi były nieprzewidywalne zarówno pod względem terminu, jak i jego nastroju. Marianne z pewnością nie planowała tego, że podczas jednej z tych przepustek powiększą rodzinę, jednak w lutym 1973 roku Werner nieoczekiwanie pojawił się w domu. W tamtych latach kobietom w NRD zalecano co dwa lata robić przerwę w przyjmowaniu pigułek antykoncepcyjnych. Cóż, najwyraźniej los tak chciał. Niecałe dziewięć miesięcy później, na początku grudnia, spadł śnieg, czyli dość wcześnie jak na północny skraj Niemiec. Na świat przyszedł wtedy Jan, również trochę zaskakując swoich rodziców. Rodzącą do szpitala wiózł sąsiad, Norbert Makowski, ponieważ rodzice Marianne, Fritz i Ingeborg, pojechali swoim autem na jarmark bożonarodzeniowy w Rostocku. Dwie godziny później, o 7.15, Marianne Kaatz wydała na świat swojego drugiego syna, ważącego nieco ponad 3,5 kilograma chłopca z gęstymi, czarnymi włosami. Dała mu na imię Jan.

Następne lata były ciężkie. Trudne dzieciństwo Ullricha było później wałkowane nawet przez niemieckich dziennikarzy, przy czym artykuły na ten temat nie zawsze były w pełni zgodne z prawdą – po części wynikało to z tego, że dziennikarze posługiwali się powszechnymi stereotypami na temat samego Rostocku. Nikt nie kwestionuje, że istnieją w Niemczech miasta zamożniejsze, ładniejsze i mniej obarczone problemami, i to po obu stronach ówczesnej granicy. Dla wielu Niemców jednak Rostock nierozerwalnie kojarzy się z jednym z najmroczniejszych wydarzeń w pozjednoczeniowej historii tego kraju. Chodzi o trzy sierpniowe dni z 1992 roku, gdy wielki tłum złożony z neonazistów i innych oprychów oblegał zdezelowany wieżowiec, w którym schroniło się kilkuset uchodźców ubiegających się o azyl. Tłum obrzucał ich, budynek i policję kamieniami i koktajlami mołotowa. Od samego ataku jeszcze bardziej wstrząsający był fakt, że „normalni” mieszkańcy Rostocku przychodzili pogapić się na te zajścia, a niektórzy wręcz dopingowali napastników. Tak oto umocniło się przekonanie, że Rostock to niemiecka kolebka prawicowego ekstremizmu i przemocy. Niestety, do dziś od czasu do czasu tenże wizerunek miasta bywa umacniany. Pewnej soboty w październiku 2015 roku pojechałem tam, żeby odnaleźć paru najważniejszych ludzi i kilka miejsc z dzieciństwa Jana Ullricha. Tak się złożyło, że kilkaset innych osób przybyło tam w innym celu.

Ogolone na zero głowy od razu pozwalały rozpoznać w nich białych suprematystów. Przyjechali na pierwszą demonstrację organizowaną przez nowo powstałą prawicową partię Alternative für Deutschland (AfD), opowiadającą się przeciwko otwartej polityce imigracyjnej niemieckich władz. „Naród to my!”, krzyczeli, wykorzystując w swoich celach słynne motto pokojowej rewolucji z 1989 roku. Tłum kontrmanifestantów krzyczał: „Nazis raus!”.

Abstrahując od tego przygnębiającego pierwszego wrażenia, miasto zaskakuje. Nie jest szarym i zniszczonym nadmorskim przyczółkiem zagłady, którego spodziewa się odwiedzający je gość. Rostock ma bogatą historię handlu morskiego. W 1251 roku miasto zostało przyjęte do Ligi Hanzeatyckiej i tak oto zaczął się dla niego okres kilkuset lat prosperity. Rostock to również siedziba najstarszego uniwersytetu w Europie Północnej. Poza tym, w przeciwieństwie do wielu innych miast Niemiec Wschodnich, Rostock prawie całkowicie uniknął zburzenia w wyniku nalotów alianckich podczas drugiej wojny światowej.

Nawet w mokry jesienny poranek siatka wyłączonych z ruchu samochodowego ulic w centrum miasta na pierwszy rzut oka zdradzała miejskie zapędy planisty, który ją projektował. Czuć tam sterylną i uporządkowaną, ale nieprzesadną zamożność. Jadąc przez przedmieścia, przyglądam się ulicom obsadzonym lipami, których korony muskają kryte strzechą dachy uroczych domków albo okna pomalowanych pstrokato kamienic. W Lütten Klein, dzielnicy wysokich, betonowych bloków, w których w połowie lat 80. zamieszkali Ullrichowie, z balkonów zwieszały się pelargonie, a wzdłuż brukowanych uliczek stały rodzinne sedany. Bezrobocie wynosi tam nieco ponad 12 procent, czyli jest dwukrotnie wyższe od średniej krajowej, ale osiedle dzielnie maskuje te problemy.

Kontrast między pozorami a rzeczywistością był być może równie duży w pierwszych latach życia Jana Ullricha. Należałoby raczej napisać, że jego ówczesny świat miał dwa aspekty: jasny, uosabiany i wyznaczany przez Marianne i jej rodziców, Fritza i Ingeborg, oraz mroczny, czyli życie w cieniu najgorszych cech charakteru Wernera. Zanim na świat przyszedł Jan, Marianne studiowała botanikę na miejscowej uczelni. Gdy została młodą matką, jej dni stały się długie i wyczerpujące. Budzik dzwonił o piątej. By odprowadzić Stefana do przedszkola, musiała pokonać dwa kilometry. Stamtąd szła na wykłady i inne zajęcia, a dzień kończyła wieczorną zmianą w gospodzie w Biestow. Życie płynęło jej tak od poniedziałku do piątku, od stycznia do grudnia. Pojawienie się Jana na świecie oznaczało dla niej kolejne wyrzeczenia, zwłaszcza że Werner bywał w domu raczej nieregularnie. Co ciekawe, późniejsze wspomnienia Jana z dzieciństwa są głównie wspomnieniami pozytywnymi – spacery po  lesie, wycieczki na ryby z dziadkiem Fritzem, wypieki babci Ingeborg, wspaniałe doświadczenie mieszkania z nimi pod jednym dachem. Sam Ullrich mówił: „Kto nie lubi, gdy rozpieszczają go dziadkowie?”.

Gdy Marianne zdobyła dyplom, znalazła zatrudnienie w spółdzielni rolnej Papendorf. Znajdowała się ona dwa czy trzy kilometry na południe od Biestow i oferowała zakwaterowanie dla rodzin. To kolejny przyczynek do powstania później nieprawdziwej narracji o nieszczęśliwym dzieciństwie Ullricha w Bloku Wschodnim. Wspomniana wioska to urocza osada ulokowana między pagórkowatymi zielonymi łąkami na południe od Rostocku. Nietrudno wypatrzeć tam typowy wschodnioniemiecki blok, w którym zamieszkali Ullrichowie. Można śmiało stwierdzić, że trzypiętrowy podłużny budynek z pustaków to zdecydowanie najbrzydszy obiekt w całej okolicy, ale wynika to tylko z faktu, że w pozostałej części Papendorf to bardzo ładna wioska. Gdyby tak namalować na horyzoncie alpejski szczyt, krajobraz przypominałby szwajcarski. Główny punkt w tej wiosce, na szczycie z widokiem na dawne mieszkanie Ullrichów, zajmuje dom, który w 2003 roku Jan wybudował dla matki.

Mieszkanie, w którym Jan dorastał od 5. do 13. roku życia, było skromniejsze, ale zupełnie wystarczające jak na potrzeby chłopca i jego brata, który był dla Jana wspólnikiem w bardziej i mniej cnotliwych przygodach, a także jego idolem i strażnikiem. Thomas, trzecie dziecko Marianne i Wernera, urodził się, gdy Jan miał cztery lata. Z okna wspólnego pokoju na trzecim piętrze Jan i jego bracia mieli widok na osiedlowy ogród i garaże, gdzie spędzali najszczęśliwsze chwile swojego dzieciństwa. Wzdłuż trawnika ciągnął się kawałek szutru i to właśnie tam Jan uczył się jeździć na rowerze. Miał wtedy pięć i pół roku i był o jakieś 15 lat młodszy od poobijanego rowerku dziecięcego bez przerzutek, który należał do Stefana. Jan chwycił się kurczowo kierownicy, a Werner złapał go za tylną część siodełka i popchnął. „Jedziesz, patrz, jedziesz!”, krzyczał Werner. Jan się obejrzał, być może chcąc zobaczyć dumę na twarzy ojca… i właśnie wtedy wjechał w kosz na śmieci.

Później Ullrich mówił, że było to jedno z jego ostatnich wspólnych doświadczeń z ojcem – wychodzi z tego coś w rodzaju tragicznej metafory z istotnym dopiskiem.

Werner Ullrich mieszkał z rodziną jeszcze na tyle długo – kilka miesięcy – by zostawić synowi inną trwałą pamiątkę: bliznę na głowie, tuż nad linią włosów. Sześcioletni Jan coś wtedy przeskrobał. Później blizna ta była widoczna, gdy Jan ścinał włosy na krótko. Stefan był bity mocniej i częściej, nierzadko dlatego, że stawał w obronie Marianne. Później opowiadała synom o uldze, której doznała, gdy Werner w końcu zgodził się wynieść z Papendorf i z ich życia. Zamieszkał w nowym domu kilka kilometrów dalej. W 2003 roku w rozmowie z dziennikarzem Andreasem Burkertem Marianne powiedziała: „Wszyscy cierpieliśmy z jego ręki”, ale nie chciała wdawać się w szczegóły. Przez kilka pierwszych miesięcy Werner pojawiał się weekendami, by zobaczyć się z dziećmi. Na pierwsze święta Bożego Narodzenia zostawił pod drzwiami prezenty. Ewidentnie potrafił się zdobyć na okazjonalne gesty dobroci i skruchy. Krótko po czwartych urodzinach Jana pojechał na nartach biegowych do Rostocku i wrócił stamtąd z pokaźnym zapasem fajerwerków, by mogli z przytupem przywitać 1978 rok. Wkrótce jednak od ostatniej wizyty ojca minęło tak dużo czasu, że Jan po prostu uznał, że już nigdy więcej go nie zobaczy. Niewiele brakowało, a miałby rację.

Wiele lat później Jan Ullrich powiedział, że nie odczuwał braku ojca, ponieważ tak naprawdę nigdy czuł, że go miał. Została mu jedynie garść zamazanych wspomnień, które musiał w sobie tłumić i cenzurować. „Chciałem miło wspominać tatę, dlatego zapewne później wyparłem fakt, że za dużo pił, tracił kontrolę – w tym nad samym sobą – oraz że potrafił brutalnie traktować nas i matkę. […] Aż sam się dziwię, jak mało istotne wydawało mi się to, że całkowicie zniknął z naszego życia”.

Kto wie, być może tęsknota za ojcem byłaby większa, gdyby jego miejsca nie zajęli szybko inni mężczyźni, po trosze opiekunowie, a po trosze wzory do naśladowania.”