Danielo - odzież kolarska

Piachem w szprychy

Sierpień to jeszcze wakacje, a jak wakacje to morze i plaża. A jak plaża to oczywiście musi się gdzieś znaleźć piasek. W sobotę mnóstwo go było w drużynowej czasówce Vuelta a Espana. Facebook i Twitter miały niezłą polewkę z organizatorów, którzy zdecydowali się na piaszczysto-plastikowo-mostowo-brukową trasę.

Na pewno była ona ciekawa. Na pewno było malownicza. Na pewno była ona wyjątkowa. Ale tak naprawdę niewiele ona miała wspólnego z kolarstwem szosowym. Kto choć raz kręcił na rowerze nawet po niewielkiej warstwie piachu wie, że jazda może sprawić wiele frajdy. Z drugiej jednak strony jest ona niezwykle ryzykowna. Wystarczy, że wchodząc w zakręt na oponach 22/23/25 straci się kontrolę i „bach” – leżymy. Zakrętów do Marbelli nie brakowało, przede wszystkim w początkowej fazie wyścigu zlokalizowano jeden 90-stopniowy.

Ścigamy się po szutrze i kostce, które należą do kolarstwa, jak żółta koszulka do Tour de France. Piach też kiedyś należał, ale 120 lat temu nie było po prostu zbyt dużej ilości utwardzonych dróg. Jednak wtedy i tak wyścigi próbowano wytyczać na w miarę „twardym” piachu, a nie, jak w przypadku Vuelty, na piachu plażowym. Taki jest najgorszy. Miękki, wszędzie wejdzie. W tryby, w łańcuch.

W ostatnich latach organizatorzy przyzwyczaili nas do wybierania coraz to trudniejszych czas, które są atrakcyjne i świetnie się sprzedają pod względem marketingowo-telewizyjnym. Wiadomo, kierownictwo szuka pieniędzy, szuka oglądalności, szuka miejsc, które przyciągną kibiców i zagwarantuję zainteresowanie. Podobnej polityce nie można zbyt wiele zarzucić. Oczywiście, zdarzają się niedociągnięcia, nawet mnóstwo, jak choćby w Katalonii, gdzie nieszczęsny metalowy palik przyprawił o ból głowy pół peletonu. Trzeba jednak zrozumieć stronę organizatorskich teamów. Mają niełatwe zadanie.

Etapy płaskie – o takie jest stosunkowo łatwo. Etap pagórkowate – też. Etapy górskie – mamy ich mnóstwo, sprawdzone podjazdy, legendarne wzniesienia. Będzie dobrze. Co jednak ze startem, z pierwszymi etapami, na które patrzy z reguły cały kolarski świat? Opcje są dwie: pakujemy się i wyjeżdżamy zagranicę do miasta-gospodarza, który zapłacił niemało grosza za tę możliwość turystycznej reklamy. Albo zostajemy w kraju, lecz w takim przypadku początek musi być spektakularny.

Rok temu trzeci etap Vuelty zaczął się z platformy lotniskowca. W 2009 i 2011 roku peleton „Wielkiej Pętli” musiał przeprawić się przez Passage du Gois zalewany przez morze.

A co zrobili szefowie Vuelty? Chcieli dobrze, jednak dobrymi chęciami wiadomo co jest wybrukowane. Pedałowanie po drewnianych kładkach, mostach, nawierzchni, na którą morski wiatr wciąż nawiewa nieprzyjemny piach, po w miarę wąskich uliczkach blisko turystów, bo raczej nie kolarskich kibiców, nie jest optymalnym rozwiązaniem. Wystarczyło, że ktoś podobnie jak w Giro wyciągnie smartfona… Po protestach postanowiono, że wyniki etapu nie będą wliczane do klasyfikacji indywidualnej, tylko do drużynowej. To po co komu w ogóle taki etap?

Sytuacja z Andaluzji nad Morzem Śródziemnym pokazała, że niestety organizatorzy zamiast nieraz logicznie się zastanowić nad sensem przeprowadzenia szlaku – i to w TTT, gdzie przecież nie jedzie się jak do sklepu po bułki i mleko – po takich, a nie innych przeszkodach czy go pod naciskiem po prostu nie mienić, zapatrzeni są wyłącznie w aspekt widowiskowości (i też finansowy, bo przecież podpisali umowy partnerskie z poszczególnymi miejscowościami). Jeśli nie będą myśleć, to stanął się pośmiewiskiem. Refleksem i zdrowym rozsądkiem wykazali się komisarze, którzy zareagowali na krytykę kolarzy. I to jest jedyny pozytyw całego zamieszania: wreszcie po Omanie czy Tirreno-Adriatico ich zdanie też się przynajmniej trochę liczy. Zobaczymy, jak długo ten stan rzeczy się utrzyma.