Danielo - odzież kolarska

Magia Giro d’Italia. A rekord jego 40 i 2

Mario Cipollini w rozpiętej białej koszuli wśród kibiców

17 lat temu Mario Cipollini pobił 70-letni rekord zwycięstw etapowych odniesiony na trasie Giro d’Italia.

W świecie wykreowanym przez Douglasa Adamsa liczba 42 jest odpowiedzią na Wielkie pytanie o życie, wszechświat i całą resztę. Czy rekordowa liczba zwycięstw w wyścigu, który jak w soczewce skupia ludzkie radości, smutki, cnoty i złe uczynki, mogła być wyrażona liczbą inną niż 42? Czy rekordzistą mógł być kto inny niż sam, wielki, boski Mario Cipollini?

Gdy 22-letni Mario po raz pierwszy wchodził na podium by odebrać nagrodę za etapowe zwycięstwo na trasie Giro d’Italia, ówczesny rekordzista pod względem wygranych etapów, Alfredo Binda, nie żył od zaledwie trzech lat.

Był rok 1989 i w swoim debiutanckim sezonie Mario Cipollini dopiero zaczynał pracować na sławę.

Rekord Alfredo Bindy

Alfredo Binda był jednym z Campionissimi – mistrzów wszystkich mistrzów. Nie tylko wygrał 41 etapów włoskiego Wielkiego Touru, ale przede wszystkim zwyciężył w jego klasyfikacji generalnej aż pięciokrotnie. Pewnie mógłby wyśrubować swoje rekordy jeszcze bardziej, gdyby nie to, że w 1930 roku zaniepokojeni jego absolutną dominacją organizatorzy zapłacili mu sporą sumę pieniędzy za trzymanie się z daleko od Giro d’Italia.

“Super Mario” szans na zwycięstwa w klasyfikacji generalnej nigdy nie miał, a przez notoryczne opuszczanie wyścigów przed najtrudniejszymi etapami bardziej martwić musiał się by w ogóle zostać na wyścig zaproszonym. Na wyścigach nierzadko zachwyty nad jego dominującymi zwycięstwami musiały ustąpić zachwytom, lub uczuciom zupełnie odwrotnym, w odniesieniu do tego, co robił przed lub po wznoszeniem rąk w geście tryumfu.

Kolorowe rowery, jeszcze bardziej ostentacyjne stroje, podobizna Pameli Anderson na mostku i nieodłączne skandale obyczajowe stały się takim samym wyznacznikiem kariery Cipolliniego, jak kolejne zwycięstwa. Czy można było spoglądać bez podziwu na człowieka, który wyglądał jakby wyszedł spod ręki najgenialniejszych włoskich rzeźbiarzy epoki renesansu, i brał życie w sposób tak bezkompromisowy?

“Królem Lwem” nie nazywano go wyłącznie z powodu sporej grzywy, ale również z powodu despotycznych zapędów. Żaden z zawodników, którzy byli na tyle bezmyślni by mu się narazić, nie wspomina jego gniewu miło. By komfortowo dojechać do kolejnego sprinterskiego etapu peleton trzeba było trzymać krótko. Jeżeli oznaczało to ciasny chwyt za gardło w metalowej rękawic? Cóż, kolejne zwycięstwa były tego warte.

Zbliżenie się do liczącego siedem dekad rekordu Bindy zajęło mu ponad 10 lat. Ostatnie zwycięstwa miały być tymi najbardziej wymagającymi.

Czterdzieści

Do Giro d’Italia w 2003 roku przystępował z 40 wygranymi etapami na koncie i koszulką mistrza świata na plecach.

Wygranie choćby jednego dałoby mu miejsce w tabeli zaraz obok nazwiska Bindy. Znany ze swojego jaskrawego stylu i niegasnącej pewności siebie, na temat rekordu zwycięstw wypowiadał się z rzadką dla siebie pokorą. “Nie jestem wielkim mistrzem jak Binda czy Coppi – nie wygrałem żadnego znaczącego wyścigu etapowego. Pobicie rekordu byłoby czymś wyjątkowym i dało mi miejsce w historii kolarstwa” – mówił przed startem zmagań w 2003 roku.

Organizatorzy włoskiego wielkiego Touru zadbali, żeby zmierzający ku końcowi swojej kariery Cipollini miał wystarczająco wiele okazji na odniesienie etapowych zwycięstw. Na trasie znalazło się aż 12 etapów ze sprinterską końcówką.

“Król Lew” na starcie w Lecce stanął nie w paskach zebry, jak reszta drużyny Domina-Vacanze, a cały na biało z tęczowymi pasami na piersi. Cel drużyny był jeden: pomóc sprinterowi pobić rekord Bindy. Sam “Cipo” marzył jeszcze o nałożeniu różowej koszulki po zwycięstwie na pierwszym etapie wyścigu. Na drodze stanął mu jednak kolarz, który zaledwie kilka miesięcy wcześniej pomógł mu wywalczyć tytuł mistrza świata – Alessandro Petacchi.

I dwa

Swojego marzenia o liderowaniu w Giro d’Italia nie spełnił. Na pierwszym etapie był drugi, za plecami Petacchiego. Przez kolejne sprinterskie etapy albo w ogóle nie włączał się w sprinterskie potyczki, albo musiał uznać wyższość “Ale Jeta”. Zwycięstwo nadeszło dopiero na 8. etapie do Arezzo. W niedzielne popołudnie, 18 maja 2003 roku, “Super Mario” wyrównał rekord Alfredo Bindy.

Nie samo wyrównanie rekordu było jednak celem Cipolliniego. Na okazję przekroczenia liczby 41 zwycięstw etapowych nie musiał czekać zbyt wiele. Kolejny etap również był płaski i do tego kończył się w Toskanii, zaledwie 30 kilometrów od jego rodzinnej Lukki.

Cipollini przystępował jednak do etapu zasmucony decyzją organizatorów Tour de France. Ówczesny dyrektor “Wielkiej Pętli”, Jean-Marie Leblanc, ogłosił, że drużyna Domina-Vacanze nie otrzymała zaproszenia na do startu. Decyzję uzasadniono domniemanym brakiem odpowiednich rezultatów “Super Mario” w ostatnim czasie. Nikt nie mówił głośno, o obawach, że Cipollini po prostu po raz kolejny wycofa się przed pierwszym górskim etapem.

Włoski sprinter odpowiedź na zarzuty dyrektoriatu francuskiego Wielkiego Touru dał jeszcze tego samego dnia. Na drodze do toskańskiego uzdrowiska pociągi sprinterów zrobiły swoje na ostatnich metrach wypuszczając swoich liderów do boju o kolejny etapowy tryumf. Olbrzymi Cipollini musiał do ostatnich centymetrów walczyć z filigranowym Robbiem McEwenem. Kolarz w tęczowej koszulce mógł wznieść ręce w geście zwycięstwa dopiero po przekroczeniu linii mety.

Na podium tym razem obyło się bez typowych dla Cipolliniego ekstrawagancji. Nie było stroju Cezara, rydwanu, wynajętych modelek. Wkraczający do gronach kolarskich nieśmiertelnych Cipollini z szacunku dla wielkich mistrzów zachował powagę i klasę. Z Giro wycofał się dwa dni później: wspinaczka na Monte Zoncolan nie była tym, co chciałby robić świętując przejście do historii.

Mistrzowski rower

W tym miejscu warto również wspomnieć w kilku słowach o rowerze, na których Cipollini pobił rekord zwycięstw w Giro d’Italia. Amerykański producent rowerów Specialized dołączył do drużyny Mario Cipolliniego, wówczas znanej jeszcze jako Aqua&Sapone, w 2002 roku. Było to pierwsze wejście Amerykanów do ścigania na szosie na najwyższym poziomie. I od razu z kimś tak wymagającym jak Cipollini.

Prezes Specialized opowiadał później, że zanim włoski sprinter był zadowolony z roweru, firma musiała zaprojektować i wyprodukować aż 17 różnych ram. Dopiero 18 zyskała uznanie “Cipo” i nie została przez jego potężne nogi przerobiona na spaghetti. Współpraca musiała być na tyle owocna, że w siedzibie Specialized do tej pory znajduje się specjalny pokój poświęcony boskiemu “Super Mario”.

W poniższej galerii możecie z bliska przyjrzeć się rowerowi Cipolliniego z sezonu 2003. Patrząc na aluminiową ramę ciężko uwierzyć, że jest to topowy model sprzed zaledwie 17 lat. Pomalowana w typowe dla mistrza świata barwy maszyna została wyposażona w japoński osprzęt Shimano, francuskie koła Mavic i pedały Look.

Specialized Mario Cipolliniego (2003)

Zdjęcie 7 z 7