Danielo - odzież kolarska

Karol Domagalski: „kolarstwo uczy życia”

Droga, którą wybrał Karol Domagalski, jest niczym l’Alpe d’Huez – to ciągły podjazd z niezliczoną ilością zakrętów. Mimo to bez wahania zdecydowałby się ponownie wybrać ten kierunek.

Z pewnymi tematami i materiałami bywa tak, że z różnych powodów muszą odleżeć swoje w szufladzie, nim ujrzą światło dzienne. Czasem po prostu brakuje „odpowiedniego momentu” na ich publikację.

Podobnie było z poniższym wywiadem z Karolem Domagalskim, jednym z najbardziej rozpoznawalnych kolarzy z Małopolski, który przeprowadziłam przeszło pół roku temu. Nieopodal Pól Grunwaldu, gdzie toczyła się walka o medale mistrzostw Polski w jeździe na czas, z Karolem odbyliśmy długą i niezwykle ciekawą rozmowę o jego kolarskiej historii. Historii pełnej wyzwań, poszukiwań i problemów, które stawały mu na drodze. Gdy wydawało się, że droga którą podąża zaczyna się już wyrównywać, za każdym zakrętem czekał na niego kolejny podjazd.

Musicie wiedzieć, że historia Karola nie jest – niestety – wyjątkowa. Podobne stoją za wieloma innymi kolarzami. Mimo to jest bardzo interesująca i warta przeczytania. Jak wygląda ciągle życie na walizce, nieustanne stawianie czoła przeciwnościom i walka o realizację marzeń, które czasem okazują się być tak odległe? Jak to jest mieć 18 lat i w pogoni za tymi marzeniami wyjechać do obcego kraju, nie znając ludzi ani języka? Co sprawia, że mimo tych wszystkich trudów Karol dalej chciał być kolarzem?

fot. ONE Pro Cycling | Trevor Mouldy

Czy dziś czujesz się kolarzem?

Kiedy jako dzieciak zacząłem się interesować kolarstwem, to nie wiedziałem że w Polsce są jakieś wyścigi. Z prasy, z mediów słyszałem tylko o tym Tour de France, no i wtedy myślałem, że taki kolarz zawodowy startuje tylko w takich prestiżowych wyścigach.

Czy jestem kolarzem? Nie wiem. Myślę, że tak. Przewinął mi się jakiś fajny czas i miałem szansę, żeby wziąć udział w Vuelcie, która też jest jednym z największych wyścigów świata. I chyba właśnie dlatego uważam się za kolarza.

Kiedy zaczynałeś? Chyba późno…

No późno, późno, bo zaczynałem kiedy byłem już w roku juniora. Trenować zacząłem co prawda rok wcześniej, jeszcze jako junior młodszy, ale wtedy żadnego wyścigu nie jechałem. Kuzyn mnie namówił do kolarstwa i to było wtedy.

Była taka sekcja w Cracovii Kraków i wtedy do Skały, do mojej miejscowości, przyjechał trener Szafraniec, no i na początku mój kuzyn i Krzysiek Tracz zapisali się do klubu. Powiedzieli tam, że jest taki jeszcze jeden gościu – czyli ja. Ja wtedy lubiłem jeździć na rowerze, właściwie od samego początku kiedy tylko pierwszy dostałem. Pamiętam, że pojechałem z nimi na pierwszy trening – oni byli już wtedy na szosówkach, a ja jeszcze na takim góralu z komunii. No i nie urwali mnie wtedy pod tę Złotą Górę naszą. Jak dotarłem na zbiórkę treningową to trener Szafraniec był pod wrażeniem, że w ogóle dojechałem na tym rowerze. Później jeszcze zrobiłem z nimi cały trening. I wtedy zacząłem coś trenować, ale to też tak 2-3 razy w tygodniu. Powiedział mi wtedy trener, że jeśli chcę zostać kolarzem to muszę pogadać ze Zbigniewem Klękiem i dostać się do WLKS Krakus. Cała nasza trójka miała się przepisać, ale mój kuzyn Piotrek miał wcześniej wypadek na rowerze i stracił śledzionę, co go wyeliminowało kompletnie. Ja z Krzyśkiem trafiliśmy do Krakusa na zimę i tak naprawdę dopiero wtedy zacząłem. Jako pierwszoroczny junior.

Co takiego znalazłeś w tym kolarstwie?

Na początku traktowałem to jako zabawę. Ten okres juniora to był taki czas, ale posmakowałem wtedy też tej rywalizacji i pojawił się jakiś sukces. Po dwóch latach jeżdżenia na szosie sukces na wyścigu w Dobczycach, najtrudniejszym wyścigu dla juniorów, to już coś. To mi się wtedy bardzo spodobało.

Później niestety zostałem w Polsce na pierwszy rok młodzieżowca… mówię niestety, bo znamy polskie realia. I wtedy podjąłem taką odważną decyzję. No bo wiesz, jesteś w pierwszym roku młodzieżowca w Polsce, widzisz, że tego tu w ogóle nie ma, nie istnieje młodzieżowe kolarstwo. Wtedy Tomek Marczyński pomógł mi wyjechać do Hiszpanii. Miał tam kontakty i zaproponował mi, żebym wyjechał, więc postawiłem wszystko na jedną kartę.

A jak wspominasz czas spędzony w Krakusie u Zbyszka Klęka?

Fajne było to, że owszem, była między nami jakaś rywalizacja, taka wewnętrzna. Ale to była zdrowa rywalizacja, nie było tam żadnej zazdrości czy zawiści. Tworzyliśmy taką rodzinę i człowiek czuł się tam naprawdę wyjątkowo i chciało mu się dzięki temu bardziej wsiadać na ten rower i trenować. Z kolei ze strony Zbyszka nigdy nie było presji na wynik. To też było fajne. Nie było tak, że jutro wyścig i trzeba medale zrobić. Mieliśmy po prostu jechać swoje, najlepiej jak potrafimy i tyle. Jak wykonało się swój plan i to był maks, to było ok.

Wiem, że w wielu innych klubach było ciśnienie. To było też widać po tym, że chłopacy potrafili być dwa razy silniejsi od nas, ale za to dziś nie istnieją. Nie ma ich. Bo te maksymalne obciążenia były na nich nałożone zbyt wcześnie i później zapłacili za to.

U Zbyszka fajne były też zgrupowania, wszelkie wyjazdy. Taka specyfika była zawsze fajna w tym klubie. Niedaleko w sumie miałem, bo w Krakowie, więc też rzut kamieniem od Skały. No, 20 kilometrów. Ale też zależało mi po prostu, tak samo jak Krzyśkowi i tak razem się trzymaliśmy. Jeden drugiemu pomagał. Wiesz, dziś młodzi są wygodni. Mówią: “a nie miał mnie kto zawieźć na trening”. A wtedy, jak w niedzielę był trening, to wsiadaliśmy w busy i dojeżdżaliśmy do Krakowa na Kleparz. Stamtąd tramwaj do Swoszowic i jeszcze kawałek na nogach szliśmy. Także dojazdu mieliśmy 3 godziny, trening 2 godziny i powrót 3 godziny. Ale chcieliśmy i się dało.

Jak się decydujesz, to jest krótka piłka. Kwestia miesiąca i jeżeli się nie odnajdziesz, jeśli nie będziesz potrafił sobie poukładać dnia i dostosować wszystkiego do kolarstwa, to po prostu zagubisz się w tym wszystkim po drodze i nie będziesz kolarzem. To tak się śmiejemy, bo kiedyś się mówiło, że kolarstwo uczy życia, ale to naprawdę tak jest. Ja też byłem przecież roztrzepanym gówniarzem, ale jak już był trening to z dnia na dzień nauczyłem się planować co trzeba zrobić. I to tak naturalnie przychodziło.

Rozmawiamy przy okazji mistrzostw Polski w Ostródzie. Lubisz tak raz w roku spędzić czas Krakusem? Wrócić do korzeni?

Pewnie. To jest zawsze fajny czas i satysfakcja. To przecież Zbyszek mi pomógł, wychował mnie i jak wracamy na mistrzostwa Polski to zawsze staramy się jechać wspólnie. Nie zapominamy o sobie. Fajnie też wrócić do tej atmosfery. Teraz są inni, młodsi zawodnicy, ale my pamiętamy jak to było. Obserwujemy ich.

Myślę, ze trener też się cieszy jak jesteśmy razem na tych mistrzostwach. To jest człowiek z pasją, który poświęcił się kompletnie, całe swoje życie kolarstwu i jak wykonasz do niego telefon raz w tygodniu czy raz w miesiącu, to on się bardzo cieszy, że nie zapominasz o nim.

Raz w roku są mistrzostwa Polski, gdzie możemy spędzić razem cały tydzień i tak to kontynuujemy. No nie wyobrażam sobie tego inaczej. Jest trener z całym klubem na mistrzostwach, a my śpimy gdzieś w innym hotelu, zamknięci w czterech ścianach? Wiadomo, że przyjeżdżamy razem z nim. Jeździmy razem, pomagamy sobie nawzajem.

Młodzi też dzięki temu mają szansę coś podpatrzeć, coś podpytać. Widzą też, że mamy cały czas dobry kontakt z trenerem i go szanujemy. To jest ważne moim zdaniem. Jak poświęcasz całe życie, tak jak Zbyszek, to te drobiazgi są naprawdę istotne. Może ludzie nie zdają sobie sprawy, ale dla nas to jest ważne, żeby podtrzymywać te relacje.

Wspomniałeś, że Tomek Marczyński pomógł Ci wyjechać do Hiszpanii. Ty też zostawiasz takie otwarte furtki dla innych?

Zawsze było tak w Krakusie, że przed wylotem była rozmowa z trenerem i trener mówił w prostych słowach: “żebyś tam nas nie zawiódł i żebyś zostawił po sobie otwartą furtkę. Bo przecież na Twoje miejsce jest kilku kolejnych już”. No i na tym to polega, żeby mieć te ścieżki przetarte i otwarte drzwi, bo w Polsce to młodzieżowe kolarstwo nadal jest słabe. Jak przechodzi zawodnik z juniora, to żeby miał tę szansę, żeby tam iść, rozwijać się.

Trzeba być też normalnym człowiekiem w tym wszystkim. Po prostu jak jesteś sobą i do tego jeszcze robisz robotę, to zawsze te kontakty zostają. Ja je mam do dzisiaj i do dzisiaj mamy miejsca, żeby młodych posyłać. Tak samo w Wielkiej Brytanii już mam się do kogo się odezwać, mam już wyrobione nazwisko trochę i tu też już jakieś szlaki się pojawiają.

fot. Archiwum prywatne / Karol Domagalski

Hiszpania. Skok na głęboką wodę?

To jest tak, że z perspektywy czasu, jak dziś siedzę tu i rozmawiamy, to można by było książkę napisać o tym. I to bardzo ciekawą. Wiele historii za mną. Podjąłem tę odważną decyzję, bo choć Tomek Marczyński mi pomógł z tym wyjazdem, powiedział, że „wszystko będzie” i miałem do niego zaufanie, to jednak jedziesz w nieznane. Skok na głęboką wodę, bo nigdy nie wiesz co cię czeka na miejscu. Miałem jednak to szczęście, że trafiłem w Hiszpanii na dobrych ludzi. Tak samo jak spotykasz ich tu, w Polsce, tak samo są tacy w Hiszpanii, szczególnie w kolarstwie.

Tydzień przed wyjazdem byłem jeszcze u Tomka we Włoszech, żeby się jakoś przygotować, bo wtedy w Polsce były cięższe zimy. I prosto z Włoch poleciałem do Bilbao. I już na początku problem, bo spóźnili się 2 godziny żeby mnie z lotniska odebrać. Hiszpańskiego nie znałem, ale jakoś się mocno nie przejmowałem, bo ze szkoły chociaż ten angielski wyniosłem… Tylko wtedy nie zdawałem sobie jeszcze sprawy, że Hiszpanie po angielsku to tak średnio się dogadują.

W końcu po mnie przyjechali, zawieźli mnie do mieszkania i co dalej? Jesteś na głębokiej wodzie i wiesz, że musisz się uczyć. Kupiłem sobie jakieś rozmówki i uczyłem się ile mogłem. Najlepsza nauka była jednak wtedy, jak dyrektor sportowy przyjeżdżał i rozmawiał ze mną. On po hiszpańsku, ja nic nie rozumiałem, ale gestykulował, tłumaczył i w trybie przyspieszonym mnie uczył. To było fajne.

Pierwsze dwa wyścigi pojechałem w samochodzie, żeby zobaczyć jak to wszystko w ogóle wygląda. Nie miałem jeszcze licencji nawet. Jak zobaczyłem, jak to wygląda, to to był inny świat. To był jeszcze rok, kiedy chłopaki w amatorskim kolarstwie jeździli z słuchawkami. Wszystko było bardzo profesjonalne – osobne busy dla zawodników, osobne ze sprzętem, dwa samochody… No duże oczy zrobiłem, jak to wszystko zobaczyłem. Pełna profeska, choć to tylko amatorskie kolarstwo było.

Pokazali mi jak to wszystko wygląda i po trzech tygodniach już na pierwszy wyścig pojechałem. Ósmy skończyłem, a robotę też swoją zrobiłem i nagle powiedzieli: “o, coś z Ciebie będzie”. I zaczęli inwestować.

A czemu nie wybrałem Włoch czy Francji? Przede wszystkim nie mialem takiej oferty, ale z perspektywy czasu widzę, że to był strzał w 10. W Hiszpanii wyścigi są krótsze niż we Włoszech. Tam masz po 160-180 kilometrów, a w Hiszpanii owszem, masz 4 wyścigi w tygodniu, ale po 100-110 kilometrów. Nie było takiego super przeskoku. Fakt, gaz był niezły. Poziom bardzo wysoki, ale dystanse były dobre. Tylko na Pucharach Hiszpanii były dłuższe wyścigi, po 170-180 kilometrów, ale to było dwa razy w miesiącu. Myślę, że to też pomogło. W przestawieniu się i w rozwoju. Bo jakbym miał lecieć trzy razy w tygodniu wyścig po 180 kilometrów, to nie wiem czy bym to przetrwał, mimo że mam silny organizm.

Wróćmy do tej Hiszpanii. Dużo czasu spędziłeś w Caja Rural.

No, za dużo. 4 lata. Wiesz co…. no oczywiście nie miałem wtedy innego wyjścia, innych możliwości za bardzo, ale dziś, z dalszej już perspektywy czasu, uważam ten czas za stracony. To była ekipa profesjonalna, druga dywizja, ale wiele rzeczy tam nie działało jak trzeba. Myślę, że powinno być to inaczej poukładane. Są nowinki techniczne, pomiary mocy, są trenerzy i powinni tego wszystkiego pilnować, bo im tak samo zależy, żebyśmy zasuwali. A tam stara szkoła była. Trener z Włoch, który najlepsze lata miał już za sobą. Jak bym wtedy miał wszystko to, co mam obecnie… no, ale to jest takie gdybanie.

Ja byłem wtedy wciąż młody, cały czas się uczyłem, ale jednocześnie na tym poziomie nie miał mi już kto doradzić. Podpowiedzieć, co by było lepsze. Ale, jak już wspomniałem, z drugiej strony też nie było innych ofert. Byłem tam amatorem, wygrałem 10 wyścigów, dali mi kontakt do podpisania, a ja bez zastanowienia złożyłem podpis.

A później zostawili Cię na lodzie…

No tak. To fajna sytuacja. Pojechałem Vueltę, gdzie za moimi plecami 10 innych Hiszpanów psioczyło, że dlaczego Polak jedzie Vueltę z hiszpańską ekipą. Później jeszcze pojechałem Lombardię i nagle po Lombardii nie ma kontraktu i nikt nie odbiera ode mnie telefonów. Czemu tak wyszło? Do dziś nie wiem. Nikt ze mną już o nim nie porozmawiał, nikt nie wyjaśnił. Ale to też była taka surowa, ale dobra lekcja. Dziś już wiem, że nie można być też za dobrym. Takim kolarzykiem tylko do pomocy, bo po trzech latach ktoś Ci powie: “a gdzie wynik jakiś?” A ja byłem taki, że jak ktoś mi mówił, że mam pomóc, to robiłem to na 100%.

fot. Dariusz Krzywański

I po tym wszystkim poszedłeś do jakiegoś nieznanego nikomu Raleigh.

No, ja też nie wiedziałem wtedy, że Brytyjczycy mają w ogóle jakieś krajowe kolarstwo. To był ciężki moment. Zrobiło się bardzo późno, niemalże wszystkie ekipy miały już zamknięte składy i wiedziałem, że na żadne pro-conti nie ma co liczyć. Nawet jakbym miał jakieś wyniki, to nie było szans, było po prostu za późno. To był październik. Część zespołów była już na pierwszych zgrupowaniach. Nagle całe życie mi przeleciało przed oczami. Wróciłem pamięcią do tego dnia, kiedy pierwszy raz poleciałem do Hiszpanii i kiedy postawiłem wszystko na jedną kartę i nagle zostałem bez pracy z dnia na dzień.

Arek Kogut mi bardzo wtedy pomógł. Wysłaliśmy moje CV do chyba wszystkich ekip świata i odezwało się wtedy ileś tam zespołów. Usiedliśmy nad tym, przeanalizowaliśmy wszystko. Poczytaliśmy z Arkiem o tym brytyjskim kolarstwie i wiedzieliśmy, że tam się to wszystko zaczęło bardzo dynamicznie rozwijać i może to być dobry kierunek. Było wtedy jeszcze o tym cicho, niewiele się mówiło, ale myślę, że to był dobry strzał.

To też fajny czas był. Znów nowy język, nowe otoczenie, inny świat kompletnie. Ja byłem prowadzony tą starą szkołą, a tam na Wyspach liczyły się tylko nowinki – techniczne, trenerskie. Wszystko co było najnowsze i zbadane to było na topie. Nie jeździliśmy treningów po 6-7 godzin tylko jeździliśmy treningi po 3 godziny, a efekt był zdecydowanie lepszy. Był to lekki szok.

Przejechałem wcześniej Vueltę, przejechałem Lombardię, mistrzostwa świata i nagle kolejny mój wyścig to “ogórek” w Wielkiej Brytanii. Wszystkie kategorie startowały po kolei i się goniliśmy. No szok. Co to jest? Gdzie ja jestem? Później miałem wyścigi z cyklu Circuit Road Series, ale to już były naprawdę fajne imprezy. Dobrze obstawione, dobrze to wyglądało, no i w brytyjskim Eurosporcie na żywo do oglądania. Te relacje wszystko tam napędzały – kolarstwo, kolarzy, sponsorów. Myślę, że gdyby nie te transmisje, to byłoby tak jak w Polsce.

W Raleigh przejechałem kilka pierwszych wyścigów i szybko zobaczyłem, że są na Wyspach lepsze ekipy. Poznałem Marcina Białobłockiego wtedy i poprosiłem go o kontakt do Matta Winstona z ONE Pro Cycling. Napisałem do niego maila i po 5 minutach dostałem telefon: Cześć Karol, jesteśmy zainteresowani. I tak się zaczęła przygoda z ONE Pro.

ONE Pro Cycling – wydaje się, że bardzo profesjonalny team, ale okazuje się, że wcale nie jest tam tak różowo.

Bardzo męczące są te chwile niepewności na koniec roku, kiedy okazuje się, że znów coś nie gra i nie wiadomo, czy ekipa będzie.

Po moim życiowym sezonie – 2016 – w którym byliśmy Pro Continental, dostałem ofertę przedłużenia kontraktu z ekipą. Życiowa oferta. Już się cieszyliśmy, bo kontrakt był podpisany, wszystko przyklepane, w końcu czułem, że wszystko idzie tak jak powinno i ułożymy sobie życie, bo przecież też nie jestem sam, tylko mam żonę i rodzinę. I nagle bańka prysła. Dostałem telefon, że sponsor się wycofał i jest niedobrze. W kontrakcie jest przecież klauzula, że jak sponsor się wycofa to umowa nie obowiązuje. I wtedy to był taki szok, bo 5 dni wcześniej się cieszyłem, że sobie dom wybuduję, a tu nagle strzał, że mogę nie mieć pracy. I to po życiowym sezonie, gdzie miałem też inne oferty i wszystkie odrzuciłem. I znowu to był tydzień niepewności czy cokolwiek będzie czy nie.

Na szczęście udało im się to wszystko uratować. Okrojony budżet był, jeszcze po drodze doszedł do nas Kamil Gradek. No uratowali to, ale to taki sezon na przetrwanie wtedy był. Mieliśmy słabszy kalendarz, bo w Europie mieliśmy tylko jakieś pojedyncze wyścigi w Polsce i we Francji. A teraz w tym sezonie jest już pod tym względem zdecydowanie lepiej.

Ale na koniec 2017 była podobna sytuacja znów. Też wszystko już podpisane, wszystko zaklepane niby i nagle sponsor się wycofuje. Kuriozalne. Znów przez tydzień zastanawiałem się, co będę dalej robił i nagle telefon od szefa: “Karol, jest super, bo Aston Martin wchodzi”. W 4 dni znaleźli takiego sponsora.

No i to się tak kręci. I po tych wszystkich przygodach, które mnie spotkały, powiedziałem sobie: dobra, usiądź sobie na dupie. Skończ z tymi marzeniami o WorldTourze czy jakimś Tour de France. Po prostu bierz to co jest.

fot. ONE Pro Cycling | Trevor Mouldy

Ile razy chciałeś rzucić kolarstwo?

Pierwszy raz na pewno wtedy, kiedy zostałem na lodzie z Caja Rural, a kolejny raz rok temu. Były duże problemy, przez kilka dni. To też już zima właściwie była, a ja nie miałem ekipy po prostu. Nawet szef do mnie zadzwonił, żebym czegoś szukał, bo sytuacja jest podbramkowa. Miałem więc dwa razy takie chwile, kiedy zastanawiałem się, czy nie lepiej to zostawić. Wtedy bardzo ważne jest to wsparcie najbliższych, rodziny, przyjaciół. Mówią ci wtedy: “tak dużo poświęciłeś, tyle w tym jesteś to jeszcze przetrzymaj, zobaczymy jak to będzie”.

Nie męczy Cię życie na walizce?

Każdego roku dochodzisz do takiego poziomu zmęczenia psychicznego, że najchętniej walnął byś to wszystko w kąt. Ale po to właśnie jest koniec sezonu i ta przerwa. No owszem, męczy to bardzo, bo to jest życie w ciągłej podróży. Też już się nauczyłem tak, że nie rozpakowuję walizki. Wszystko czeka poukładane na kolejny wyjazd. To jest specyficzny sport i musisz to lubić. Jeśli nie odpowiada Ci takie życie i nie lubisz tego co robisz, to długo tym kolarzem nie będziesz. Męczy to bardzo. Stopniowo narasta każdego roku. Na początku masz jeszcze dużo werwy, która z czasem słabnie. Ja jestem już w tym wieku, czy może raczej momencie swojego życia, że traktuję to jako pracę. Ta moja pasja też powoli już wygasa i te marzenia, które miałem 10 czy ileś lat temu tak samo.

Jakie masz teraz cele?

Realne teraz jest dla mnie zwycięstwo w klasykach. Zobaczymy, co będzie na mistrzostwach Polski. Później może jakieś kolejne mistrzostwa, trochę wyższej rangi. Taki wyścig wiem, że jestem w stanie wygrać. Jak będę miał dobry dzień i przygotowanie, to jestem w stanie wygrać. To też od terenu zależy. No i wyścigi tygodniowe. Ale tak, żeby podawać konkretne imprezy to takich celów nie mam.

Wiesz, gdyby ta iskierka z tyłu głowy nadal mi się gdzieś tam nie żarzyła, to rzuciłbym to wszystko już dawno. Teraz po prostu takie osobiste, bardziej młodzieńcze ambicje czy marzenia są gdzieś na trzecim czy czwartym planie. Nie zapominam o nich, ale stałem się teraz realistą raczej. Żyję dniem, widzę co jest, co mam do końca tego roku i wiem o co chcę walczyć na przyszły rok.

Czy te wszystkie problemy pozwoliły Co odnaleźć spokój?

Tak. Wiesz, jak masz tyle problemów cały czas to przekraczasz taką barierę. Później 100 problemów to jest dla Ciebie żaden problem. Uczysz się z tym żyć. Jest spokój i tyle. Rozmawialiśmy tu o tych problemach – to były takie potężne rzeczy, ale raz w roku. Trwały kilka dni i znalazło się rozwiązanie. Na chwilę obecną nie mam problemów, ale co przyniesie koniec roku, to dopiero zobaczymy. Póki co skupiam się na tym, żeby wykonywać swoją pracę.

fot. ONE Pro Cycling | Trevor Mouldy

EPILOG

Nasza rozmowa z Karolem odbywała się pod koniec czerwca zeszłego roku. Wtedy nie wiedział on jeszcze, że niebawem wyrosną przed nim kolejne wysokie góry, na które będzie musiał się wspiąć, jeśli chce kontynuować przygodę w kolarstwie. Jego słowa o tym co przyniesie nowy rok, okazały się niejako prorocze, bo raptem kilka tygodni później drużyna ONE Pro Cycling poinformowała swoich zawodników o zmianie profilu działalności i zamknięciu męskiego składu z końcem 2018 roku. Brytyjski team chciał postawić na rozwijające się kolarstwo kobiece, jednak ostatecznie, wobec trudność z utrzymaniem głównego sponsora, ekipa ostatecznie zakończyła działalność.

Jednocześnie Karol, z powodów zdrowotnych, zmuszony był przedwcześnie zakończyć sezon, nie odnotowując już żadnych znaczących wyników, które ułatwiłyby mu znalezienie nowej drużyny na przepełnionym rynku kolarskim.

Kiedy rozmawialiśmy podczas mistrzostw Polski wspominałeś, że nie czujesz się najlepiej. Jednak nie wiedziałeś jeszcze, że masz naprawdę poważne problemy zdrowotne, które zdeterminują całą dalszą część sezonu…

To był taki dziwny okres, że przeplatały mi się na zmianę dobre i złe dni, ale nie miałem pojęcia, że to może być coś poważnego. Myślałem raczej, że to czas na odpoczynek po pierwszej części sezonu. Jednak na kolejnych wyścigach we Francji było podobnie, raz czułem się lepiej, raz gorzej. Prawdziwe apogeum było na Tour de Pologne, na które pojechałem z kadrą. Całe sześć etapów walczyłem o przetrwanie.

Dopiero po tym wyścigu zrobiłem dokładne badania i wyszło, że przez cały ten czas organizm walczył z bakteryjnym zapaleniem jelita cienkiego. Oznaczało to, że składniki odżywcze nie przyswajały się odpowiednio, bo były zjadane przez bakterie. Taka diagnoza oznaczała, że miałem praktycznie po sezonie. Czas “resetu” układu pokarmowego to trzy miesiące. Do tego antybiotyki i specjalna dieta – bez cukrów prostych i jak najmniej węglowodanów, tylko białko i tłuszcze. Tak więc do końca sezonu już nie startowałem… Łatwo można wyobrazić sobie, jak przełożyło się to na poszukiwania nowej ekipy.

No właśnie. Przecież w tym samym czasie pojawiła się informacja o rozpadzie Twojej drużyny. Znów musiałeś zacząć szukać dla siebie nowego miejsca.

Sytuacja z One Pro była trudna. Cały czas informowali nas o poważnych rozmowach że sponsorami i tak to się przeciągało. Dopiero tydzień przed oficjalnym komunikatem zadzwonił dyrektor i podziękował za wspólne 3 lata i kazał szukać nowego zespołu. To był już wrzesień i ekipy pro-conti miały właściwie pozamykane składy.

Znów pojawiały się myśli, że to może już czas skończyć. Kontraktu nie było, a przecież żyć trzeba. Po dłuższym zastanowieniu postanowiłem jednak spróbować pojeździć jeszcze rok, dać sobie tę szansę, ponieważ widziałem progres w pierwszej połowie sezonu. Wiem, że jeszcze mogę wygrywać wyścigi. Zacząłem więc szukać ekipy w kraju, ale tu przecież też zawodników chcących się ścigać jest więcej niż miejsc w ekipach. Było już naprawdę późno i właściwie jedyną moją szansą okazał się Team Hurom.

I po raz kolejny musiałeś nakreślić sobie nowe cele, do których będziesz dążył. Jak one teraz wyglądają?

Cel jest taki żeby wrócić na poziom pro-conti. W Hiszpanii kolarstwo się odradza po kryzysie, UCI wprowadza reformę systemu i punkty wracają do gry… Widzę tu pewną szansę. Oczywiście trzeba wygrywać. Będę miał zaraz 30 lat i nikt nie da mi kontraktu za “potencjał”. Ale kalendarz zapowiada się naprawdę dobry. Jest kilka startów za granicą, do tego dużo polskich wyścigów UCI, więc będzie gdzie zdobywać te punkty. To jest z resztą coś, czego brakowało mi w ONE Pro. Na Wyspach za dużo było wyścigów bez kategorii UCI. Oczywiście nie znaczy to, że ich poziom był był niski – wręcz przeciwnie! Nie raz myślałem, że to ściganie w World Tourze [tu Karol podaje przykład: normalized power na poziomie 360W przez 5 godzin ścigania]. Ale co z tego, skoro osiągane tam rezultaty tak naprawdę nic nie dawały.

Karol, zmieniłbyś coś na swojej drodze?

Gdybym miał szansę, to podpisując pierwszy kontrakt zawodowy z Caja Rural, poszukałbym dobrego trenera i zainwestowałbym w pomiar mocy. Nie wiem dlaczego wtedy tego nie zrobiłem. Nie miał mi kto podpowiedzieć, nakierować. Myślę, że gdybym te dwa błędy wyeliminował, bo uważam to za moje błędy, to dziś byłoby inaczej. Jest jak jest. Ale nie jest też źle. Nie jestem taki, żebym narzekał.

Wiedząc to co wiesz, mając za sobą takie a nie inne historie, zdecydowałbyś się dziś ponownie iść tą kolarską drogą?

Tak. Zdecydowałbym się, bez zawahania. Bo ja naprawdę lubię to co robię. Gdybym tego nie lubił, albo miał jakieś wątpliwości, to nie miałoby to sensu. Ale jak kochasz to co robisz, to rób to.

15 Comments

  1. ocana

    28 marca 2019, 11:25 o 11:25

    Słyszałem że w Hurom też telefon często nie jest odbierany. A i wyścigi zagraniczne też wypdają z ich kalendarza. Widzę że jedynie drużyna Voster i Wibatech jakoś tam dopinają spraw. Może warto z nimi jeszcze pogadać?

  2. reko

    28 marca 2019, 12:18 o 12:18

    ważne żeby Karol w tym roku pokazał się z możliwie dobrej strony bo to dobry i wartościowy kolarz, któremu faktycznie ewidentnie nie idzie po myśli. Szkoda żeby skończył karierę, liczę na jego odbudowę i awans do proconti bo tam jego miejsce (podobnie jak Paterskiego i Cieślika).

  3. Karol

    28 marca 2019, 19:03 o 19:03

    zainwestowałbym w pomiar pomocy. Nie wiem dlaczego wtedy tego nie zrobiłem.
    ————————————

    Serio zawodowy kolarz nie wie co daje pomiar mocy i że mógłby mu się przydać? Takie oczywiste oczywistości musi mu ktoś powiedzieć?
    Szok, tak samo jak nawyki żywieniowe w zawodowym peletonie. Goście żyją z pracy swoim ciałem, a mają podstawowe braki w wiedzy. W wiedzy, która dziś jest ogólnodostępna i to często za darmo.

    • Martyna Maria Kobylińska

      28 marca 2019, 21:10 o 21:10

      Po pierwsze, żeby była jasność: to, co DZIŚ wydaje się oczywistą oczywistością, niekoniecznie było nią 10-12 lat temu.

      Po drugie: to też dość dobrze obrazuje problem, o którym wspomniał poniekąd sam Domagalski. Problem związany ze szkleniem młodzieży, który przejawia(ł) się m.in. poprzez braki elementarnej wiedzy.

      Ogólnie bardzo łatwo się oceniać czytając taką wypowiedź, a nie mając wystarczającego oglądu sytuacji, w jakiej dana osoba się wówczas znajdowała 🙂 Zapewniam jednak, że to bardzo powszechne zjawiska – zarówno w tamtym czasie, jak i obecnie.

      • Karol

        29 marca 2019, 11:20 o 11:20

        Jak czytam różne wywiady z profi kolarzami to jednak mam wrażenie, że oni mentalnie są 1980 roku, mam na myśli to co robią obecnie, a nie 10 lat temu. Ich nawyki żywieniowe to jest właśnie poziom sprzed 40 lat. Zupełny brak świadomości, zresztą podobnie bywa jeśli chodzi o treningi, ich intensywność, zakres, brak zajęć poza “rowerowych”. Mamy 2019 rok, świat poszedł do przodu, a oni robią wszystko tak samo jak kilkadziesiąt lat temu. I później wielkie zdziwienie, że brak wyników, organizm przemęczony, kontuzje. Ale po co coś zmieniać, lepiej jeść makaron i robić dzień w dzień 200km treningu na rowerze. Straszna konserwa jest w tym światku. I jeszcze te podśmiechujki jak takie Sky wprowadza trening adekwatny do obecnych czasów.

        • reko

          29 marca 2019, 12:33 o 12:33

          ale sam Domagalski o tym pisze, Przeszedł z Caja do UK i nagle kazali mu ćwiczyć 3h dziennie, a efekty lepsze. Jak SKY pisze o marginal gains to źle bo zasłona dla koksu, jak inni są konserwy też źle bo….konserwy. A abstrahując od szemranych interesów SKY to czytałem książkę kolesia- specjalisty od snu, który pracował dla SKY, Manchasteru, Ronaldo itp. No wow…SKY to naprawdę inna liga. Ja mam zupełnie inny pogląd, Kolarstwo to dyscyplina gdzie nowinki technologiczne i treningowe wchodzą najszybciej w porównaniu z piłką nożną czy sportami walki, z którymi byłem długo związany. Problemem kolarstwa do niedawna byli starzy treneiro (tacy na jakich natknął się Karol w Caja), obecnie nowe metody treningowe i nowinki obecne są w całym peletonie profi jak i amatorskim. Widać to na forach, gdzie coraz mniej ludzi dyskutuje np.: z faktem, że zimą nie trzeba spędzać po 5h na trenażerze żeby zrobić formę na sezon.

          • Karol

            1 kwietnia 2019, 14:45 o 14:45

            Ale ja mam wrazenie, że te nowości i bycie profi jest bardziej widoczne wsrod amatorów, którzy chcą być bardziej zawodowi niż zawodowcy, a wśród zawodowców jest z tym slabiutko- poza nielicznymi wyjątkami jak Sky.
            Swoje zdanie opieram na różnych wywiadach z zawodnikami z WT, naprawdę mnie zadziwia ich podejście i poglądy.

  4. kolarstwo profeszional

    29 marca 2019, 15:47 o 15:47

    Zastanawia mnie to całe pompowanie balonika w związku z Michałem Kwiatkowskim i jakimś GT. Minimalne pojęcie o kolarstwie mam i nie dociera do mnie, że dałby radę wytrzymać całe 3 tygodnie ognia.
    Uważam, że powinien się skupić na pojedynczych etapach, klasykach itp. Może tygodniówkach. Jednak napewno i to jest pewne bo wyczytałem w giwazdach NIE WYGRA żadnego GT.

    • TomAsz

      29 marca 2019, 17:42 o 17:42

      A kto pompuje kolego?

      • kolarstwo profeszional

        30 marca 2019, 23:24 o 23:24

        mam wrażenie że wszyscy dookoła na tym portalu

        • TomAsz

          1 kwietnia 2019, 08:31 o 08:31

          Ale konkretne, cytaty, linki… Czekamy.

          • kolarstwo profeszionel

            1 kwietnia 2019, 15:31 o 15:31

            Poszukam

    • Radek

      1 kwietnia 2019, 22:51 o 22:51

      W sumie nie ma co patrzeć w gwiazdy a wystarczy spojrzeć na wyniki TdF2013 gdzie Kwiato był 11 w wieku 23 lat. Wtedy wytrzymał 3 tygodnie ognia.

      • kolarstwo profeszionel

        2 kwietnia 2019, 16:04 o 16:04

        I się zajechał.
        Tak samo SKY zajedzie Bernala.
        On jest za młody na takie wyniki.

  5. kim

    14 kwietnia 2019, 08:47 o 08:47

    zawodnik to tylko produkt dla zespolu(zwłaszcza obcokrajowiec,niemówiąc polak),klepia cię po plecach i noszą walizki jak jest ok,pochorujesz pół sezonu z wycienczenia i już możesz szukać awaryjnie grupy,a jak się zajedziesz i wyciągniesz kopyta. to następnych 3 już czeka na twoje miejsce/ niestety, w pl. to juz tylko taki rozjazd po karierze,jeżeli ktos wrócił z zachodu.