Danielo - odzież kolarska

Szymon Sajnok: „Trzeba robić co się kocha”

21-letni Szymon Sajnok w marcu tego roku wywalczył w holenderskim Apeldoorn tytuł torowego mistrza świata w omnium. Postanowiliśmy sprawdzić kim jest wychowanek kartuskiej Cartusii, o czym marzy, czego oczekuje od życia i czy w ogóle widzi jakiś świat poza kolarstwem.  

Szymon Sajnok uznawany jest, zresztą całkiem słusznie, za jeden z największych kolarskich talentów młodego pokolenia. I niekoniecznie tylko w skali Polski, a całego świata. Trzeba jednak pamiętać, że utalentowanej młodzieży nie brakuje, także u nas, a prawdziwe kariery robi zaledwie garstka zawodników.

Co o tym decyduje? Ilość zaliczonych podiów? Odpowiednie waty generowane na testach? Znajomości? Szczęście? A może odpowiedni dystans i chłodna głowa? Cóż, nie ma jednej prostej odpowiedzi. Nie ma recepty na sukces. Liczy się wszystko, a wynik – jak mówi sam Szymon – jest wypadkową wielu czynników.

Szymon, pomimo złotego medalu i tęczowej koszulki, jest dopiero u progu swojej zawodowej kariery. Jak się ona potoczy i na ile młody kolarz  się w niej zrealizuje, pokaże dopiero czas. Byłam jednak ciekawa kim jest ten chłopak z Kartuz, skąd się wziął w kolarstwie i czym ono dla niego jest. 

Z poniższej rozmowy wyłonił się młody chłopak, który ciągle się zmienia i uczy. Akceptuje to, że popełnia błędy, choć czasem nie przychodzi mu to łatwo i nie zawsze widzi w nich lekcję. Zdaje się rozumieć, że nie zawsze będzie wygrywał, że to część tego sportu. Próbuje poznać świat, który jest nie do poznania i odnaleźć w nim swoją drogę. Jego otwartość na nowe doświadczenia, głód świata, odwaga w jego przemierzaniu i poszerzaniu horyzontów to wielkie zalety. Patrząc z boku dostrzegam jednak coś jeszcze. To, że widzi on dalej niż kolarski horyzont i ma świadomość, że w życiu liczy się „coś więcej”. To 21-latek który ma poczucie, że są ważniejsze rzeczy niż waty, baza, przejechane kilometry, choć to one wypełniają mu dni. Wydaje się więc, że wszystko to czego doświadcza jest tylko pewną podróżą. W nieznane.

W naszej rozmowie nie znajdziecie żadnych wielkich słów, poważnych zapowiedzi, głębokich przemyśleń. Dowiecie się za to co dla Szymona jest dziś najważniejsze, jak widzi siebie i otaczający go świat. Czym żyje poza kolarstwem i o czym myśli, gdy siada na ławce przed domem.

fot. Dominik Smolarek / www.dominiksmolarek.pl

Skąd się wziąłeś w kolarstwie? Jak zostałeś kolarzem?

To przez chłopaków z bloku, bo sam właśnie jestem takim chłopakiem z bloku. Miałem wtedy z 10 lat i nie uprawiałem żadnych innych sportów. Jeździłem sporo na rowerze, biegałem po podwórku, grałem w piłkę, ale nic tak na poważnie. Zwykłe, dziecięce aktywności. Pewnego dnia moi koledzy zapisali się do klubu GKS Cartusia Kartuzy, który był blisko nas. Może ze 100 metrów do niego było? Poszli kilka razy na treningi i w końcu zapytałem rodziców, czy może też bym mógł. Zgodzili się i tak się zaczęło.

Na początku jeździłem MTB. Pamiętam, że nie miałem wtedy jeszcze kasku i jak nie pożyczyłem od nikogo, to trener nie pozwalał mi przyjeżdżać na treningi. Później mi chrzestna kupiła pierwszy kask to się jarałem jak głupi. A pierwszy rower? Pamiętam ten, który dostałem z klubu. To był RP Pawlak, zielony taki, klasyk.

No i na początku, dość długo w sumie, jeździłem to MTB, choć właściwie średnio mi ono leżało. Z czasem, jak już mieliśmy trochę tych kilometrów zrobionych, trener zaczynał nas brać na szosę. Pierwsze przejażdżki, starty. Pierwsze wyścigi to takie makroregiony mieliśmy w kujawsko pomorskim.

Z biegiem czasu wszystko właściwie przechodziło tak płynnie. Z MTB przesiadłem się na szosę, później doszedł jeszcze przełaj i w końcu tor. Wszystko po trochu, z kategorii na kategorię. W sumie to ciekawe, ale ja przygodę z torem zacząłem późno. Ze 3 lata temu dopiero. Wcześniej słyszałem, że szkoda poświęcać czas na tor, że dyscyplina jest niedofinansowana, że ciężko się tam rozwijać i lepiej jeździć na szosie.

Wygląda jednak na to, że tor okazał się strzałem w dziesiątkę.

Po tym, jak zostałem mistrzem Polski w omnium w 2016 roku, trener Jacek Kasprzak wziął mnie na torowe mistrzostwa Europy U23 w Montichiari. To chyba tak automatycznie idzie, że mistrz Polski jedzie na Europy, ale tam byłem drugi w omnium. No i zaczęło się to rozkręcać.

Ogólnie jest tak, że czerpię z toru większą radość i mam większy luz. Sporo rzeczy na to wpływa. Mam tam fajnych kolegów z kadry, z którymi się świetnie dogadujemy zarówno na torze, jak i poza nim. Żyjemy nie tylko tym kolarstwem, ale robimy sporo innych rzeczy. Jest między nami luźna, ale bardzo pozytywna atmosfera. Oczywiście np. teraz w CCC Sprandi Polkowice, mojej drużynie szosowej, też jest fajny klimat, ale odczuwam to już nieco inaczej. Tu już czuję pewną presję wyniku, czego na torze zupełnie nie doświadczam.

To chyba też jest kwestia tego, że na torze teraz wszyscy mamy dobre wyniki. Każdy realizuje swoje cele i to też wpływa na nasze nastroje i ogólną atmosferę. A ja lubię też przyjechać sobie na tor, tak po prostu. Czuję się czasem, jakbym właściwie nie trenował tam. Kręcę się po tych deskach – tam przecież ani gór, ani nic, tylko jeździ się w kółko. Można sobie mocniej przycisnąć jak się chce, a można też w każdej chwili po prostu zejść.

To co takiego jest na szosie, czego nie masz na torze?

Na pewno adrenalina i chęć rywalizacji. Wiadomo, że nie we wszystkim mi będzie dobrze szło i np. jak są góry to sobie odpuszczam. Jednak gdzieś jest ta presja wyniku już. Generalnie bardzo nie lubię przegrywać, choć teraz już trochę inaczej do tego podchodzę. Za dzieciaka tak miałem, że nawet jak jakiś podwórkowy mecz graliśmy w piłkę, to musiałem po prostu wygrać. No i nadal tak mam i to też jest to, co mnie tak trzyma przy tej szosie. No i ta adrenalina. To, że na zjazdach jedziesz 80km/h albo i więcej, masz zakręt, możesz się wywalić lub nie i musisz kontrolować wszystko. A nie zawsze się da.

Lubię tor bo jest krótki i szybki. Nie jedziesz tam 200 kilometrów jak na szosie. Ale coś, co cenię bardzo na szosie to z kolei jazda z ekipą. To zupełnie co innego. Pracuje się na coś razem, możesz pomóc kolegom. Lubię sam wygrywać, ale chyba teraz równie mocno, albo i bardziej, cieszy mnie jak ktoś z zespołu wygra, a ja mu w tym pomogę. Oczywiście na torze też to się pojawia, kiedy jeździmy wyścig drużynowy na dochodzenie, jednak chyba bardziej zacząłem to doceniać dzięki szosie. Lubię tę satysfakcję, kiedy przykładasz się do sukcesu całej ekipy. A powody do radości dają nie tylko zwycięstwa.

To akurat z toru przykład, ale bardzo cieszyłem się kiedy udało nam się z chłopakami zejść poniżej 4 minut na drużynie podczas mistrzostw Europy w zeszłym roku. Dało nam to dopiero 6. miejsce, ale znacząco pobiliśmy rekord Polski.

Do czego dążysz? Masz jakieś odległe cele czy idziesz krok po kroku?

Na pewno każdy marzy o medalu olimpijskim i mam to gdzieś z tyłu głowy, ale staram się raczej skupiać na tym co tu i teraz. Jechaliśmy teraz “Grody” i to do nich się szykowałem i na nich skupiałem uwagę. Celowałem w kryterium i czasówkę, żeby pojechać jak najlepiej. Rezultat był połowiczny – jedno wygrałem, drugiego nie dałem rady. Raczej zakreślam jakieś plany na najbliższy rok/sezon, bo trudno powiedzieć, co przyniesie przyszłość. 

Na pewno dużo pomaga mi teraz moja drużyna CCC. Mimo, że to ekipa szosowa, to nie mam problemu z tym, żeby realizować się na torze i przygotowywać do startów. Choćby tak jak teraz było przed mistrzostwami świata w Apeldoorn. Oba sezony co prawda nie kolidują ze sobą, ale to także kwestia przygotowań i staram się podchodzić do tego z głową i tak wszystko planować, żeby być dobrym i tu i tu, a pomiędzy tym wszystkim znaleźć też czas na odpoczynek.

I kiedy go znajdujesz?

Gdzieś tam się zawsze znajdzie jakiś miesiąc. Trener Kasprzak stara się tak nam ustalać programy, żeby nie brakowało tej chwili na złapanie oddechu. Czasem mam takie momenty, że potrzebuję chwili spokoju, nieco odpocząć od jazdy i od roweru, ale z trenerem zawsze potrafimy to dostosować. Teraz pracuję także z trenerem Jakubem Pieniążkiem, ale wspólnie potrafimy wszystko to odpowiednio zgrać. 

Nie boisz się, że się zbyt szybko wyeksploatujesz łącząc dwie dyscypliny?

Staram się robić to wszystko z głową. Prawdę mówiąc to tych torowych startów w tej chwili nie mam już tak dużo. W minionym sezonie to były właściwie trzy Puchary Świata, mistrzostwa Europy i świata. A jeśli chodzi o przygotowanie do tych imprez w moim przypadku, jako zawodnika średniodystansowego, to i tak jest przede wszystkim trening na szosie, budujący wytrzymałość. 

Poza tym to tak właściwie ja nie lubię trenować. Wolę startować, pojechać jakiś wyścig, a w domu jeździć spokojne przejażdżki. Nie czuję, żebym się przetrenowywał, ale czy kiedyś zapłacę za łączenie toru z szosą, to pokaże dopiero czas. 

Mam też świadomość, że jestem zawodnikiem, który rozpoczyna dopiero karierę. Muszę gdzieś zebrać doświadczenie i powalczyć o sukcesy. Jeśli będę kiedyś na takim poziomie jak Elia Viviani czy Mark Cavendish, to też będę sobie mógł inaczej to rozplanować. Może wtedy do toru będę wracał tylko co jakiś czas? Póki co jednak daleko mi do tego.

W dalszej perspektywie mam przed sobą Tokio. To może być mój pierwszy start w igrzyskach olimpijskich, jeśli się dostanę, więc muszę teraz się trochę najeździć i czeka mnie większy wysiłek. A po Tokio przyjdzie czas na odpoczynek, może na rok odstawię wtedy tor? Zobaczymy, to daleka perspektywa dla mnie, choć mam to z tyłu głowy.

A co, kiedy nie idzie?

Kiedyś, jak byłem juniorem, jeszcze jak jeździliśmy z trenerem Waldemarem Cebulą, to strasznie przeżywałem takie porażki. Kiedy nie wyszedł etap albo generalka „odjechała” to mocno się tym załamywałem. Może trochę mnie to z czasem umacniało jakoś, ale przez te pierwsze dni było mi z tym zawsze bardzo ciężko. Jeszcze rok temu na mistrzostwach świata w Hongkongu byłem taki „młody i głupi”. Załamała mnie wtedy tamta porażka, byłem zły na siebie za błędy, jakie zrobiłem, ale też na całą sytuację. To wynikało z tego, że bardzo się nastawiłem na to omnium wtedy i sam wywarłem na siebie presję. Brakowało mi pokory, ciężko trenowałem do tego i uważałem, że mi się należy.

Teraz powoli zaczynam się przyzwyczajać do tego, że nie zawsze można wygrywać. Tu też dużo dała mi jazda w ekipie CCC, gdzie lepiej zrozumiałem, że czasem nie wyjdzie albo trzeba się poświęcić na rzecz kogoś innego i odłożyć swoje ambicje na bok. To część tego sportu i tak to teraz staram się traktować.

Ciężko teraz sobie też radzić z tą presją otoczenia i krytyką ze strony nieznanych ci w sumie ludzi. Jedni zrozumieją gorszy start, inni niekoniecznie. Raczej nie przeglądam tak tego, co ludzie piszą, nie czytam komentarzy. Zresztą w ogóle staram się oddalić od Internetu. Wiadomo, że z jednej strony muszę być w nim obecny, być trochę medialny, bo to też część mojej kariery i kolarstwa, ale chciałbym mimo wszystko trzymać to bardziej z boku.

fot. archiwum prywatne / Szymon Sajnok

Najtrudniejszy wybór w kolarstwie?

Chyba były takie dwa momenty do tej pory. Jeden wiązał się z tym, czy iść do SMS-u do Świdnicy, co było pewnego rodzaju „być albo nie być” dla mnie… Mam taką ławkę przed domem, na której sobie siadam i oglądam gwiazdy i rozmyślam nad różnymi sprawami. No i o tym SMS-ie tak sobie tam trochę rozmyślałem, aż w końcu się zdecydowałem.

Drugim takim wyborem było to, jak rok temu szedłem do ekipy Attaque Team Gusto. Wyzwanie. To była ciężka decyzja, bo miałem wtedy 19 lat, nie znałem świata, języka i to był skok na głęboką wodę dla mnie. Miałem miesiąc, żeby nauczyć się angielskiego, więc codziennie biegałem na korki. Pierwsze zgrupowanie mieliśmy w Australii, co też mocno przemawiało za tym wyborem, bo zawsze chciałem tam lecieć. Kalendarz startów też się dobrze zapowiadał, więc było więcej za niż przeciw, ale to nadal był trudny wybór.

Teraz, z perspektywy czasu, trochę się już z tego śmieję. Miałem 19 lat, siedziałem w samolocie do Australii i zacząłem się zastanawiać „Sajmon, co ty kurde robisz?”. Leciałem sam, pierwszy raz tak daleko w ogóle, nie wiadomo dokąd i jeszcze pełno przygód po drodze miałem. Zaczęło się od tego, że samolot miał duże opóźnienie i w końcu okazało się, że w ogóle nie polecimy nigdzie, więc przenieśli nas do hotelu. Z rana miałem już całkiem zmieniony plan lotu, a na lotnisku wydrukowali mi tylko jeden bilet do Dubaju, w którym miałem przesiadkę. Chodziłem po tym wielkim lotnisku, błąkałem się cały dzień i nie bardzo wiedziałem co mam zrobić – bez języka, bez karty pokładowej, bez niczego. Chyba nawet jeden samolot mi uciekł. Ale na szczęście Qatar Airlines nie zostawiają tak pasażera i w końcu trafiłem do biura i udało się tam wszystko załatwić. Dostałem bilet do ręki i w końcu mogłem polecieć dalej. To był jednak ogromny stres.

Ożywiłeś się mówiąc o tym wyjeździe i Australii. Lubisz podróżować?

Tak, bardzo. Interesuje mnie bardzo to, jak ludzie żyją w innych państwach, na innych kontynentach. Staram się często poczytać jeszcze przed wyjazdem o miejscu, w którym będę, o ludziach i ich zwyczajach, żeby też przygotować się na to i wiedzieć, czego szukać. Staram się próbować lokalnej kuchni – czy to w Kolumbii jak byliśmy, czy w Azji ogólnie. Próbuję zawsze wykorzystać ten czas, nawet jeśli jest go niewiele, i zaczerpnąć tej kultury trochę.

Na pewno bardzo bym chciał wrócić, tak już turystycznie, do Kolumbii czy w ogóle Ameryki Łacińskiej. W miejsca z pozoru mniej cywilizowane, gdzie technologia jeszcze tak nie namieszała jak u nas. Gdzie ludzie chyba bardziej cieszą się z życia, a nie gonią tak za wszystkim, za pieniędzmi. Gdzie starcza komuś, że jest ciepło i leży sobie na hamaku.

Co jeszcze masz poza kolarstwem?

Podróże na pewno. I książki czytać też lubię. I street art. Czasem sobie coś maluję. Nie mogę za dużo zdradzać, bo to czasem nielegalne rzeczy są i jeszcze by burmistrz Kartuz zadzwonił i zaczął dopytywać, kto to tam maluje po mieście 🙂 Oczywiście śmieję się tylko. Tym street artem zainteresowałem się jeszcze będąc w Świdnicy, jeden z kolegów się tym zajmował. Kiedyś do niego wszedłem i akurat miał jakieś szkice i wzory naszykowane, dał mi jeden, żebym sobie odrysował i zobaczył, co to w ogóle jest. No i rzeczywiście spodobało mi się to i zacząłem się bardziej interesować taką uliczną sztuką. Choć taką zwykłą też się trochę interesuję, np. bardzo lubię obrazy Salvadora Dalego, taki surrealizm, abstrakcja. 

Ty sam chyba jesteś taki abstrakcyjny, nietuzinkowy? Czy to tylko taka maska?

Nie, raczej nie. Wydaje mi się, że jestem dość normalny w tym wszystkim, a bycie takim jakim jestem przychodzi mi naturalnie. Na pewno to nie jest jakaś maska, choć sam ostatnio zastanawiałem się nad tym, jak postrzegają mnie inni i czy nie mają błędnego wyobrażenia. Na pewno lubię eksperymentować z wyglądem. Chyba kolarstwo też mnie tak zmieniło, otworzyło na takie zmiany. Jakbym cały czas żył tylko w Kartuzach, to bym nie poznał tylu kultur, nie byłbym może tak otwarty, odważny i ciekawy tych odmienności.

Mało też chyba przejmuję się tym, co mówią o mnie ci, którzy mnie nie znają. Nie zwracam uwagi, kiedy ktoś krytykuje mnie za plecami np. za to jak wyglądam, jak się ubieram. Ja sam mam takie podejście do ludzi – to ich decyzja jacy chcą być, jak wyglądać. Jak się ubierają, jaki kolor włosów mają. Co to za różnica? Ważne jakim kto jest człowiekiem, czy ma dobre serce. Nie szata przecież zdobi człowieka. Tak patrzę na świat. Z szacunkiem i przestrzenią dla każdego i chciałbym, żeby ludzie mieli też taki stosunek do mnie.

fot. archiwum prywatne / Szymon Sajnok

Często mówisz o Kartuzach, podkreślasz, że jesteś z Kaszub. To takie Twoje miejsce?

Zdecydowanie, kocham bardzo Kartuzy. Poza takimi sportowymi marzeniami to chciałbym bardzo wybudować dom właśnie tam. Nie w samym mieście, bo lubię ciszę i spokój. Jak jeżdżę sobie tam na treningach, to wypatrzyłem sobie tam taką działeczkę. Chciałbym się tam kiedyś pobudować, staw wykopać, postawić ławkę pod jakimś drzewkiem i sobie usiąść i piwka się napić w gorące dni.  I na pewno dwie krowy bym chciał. Najlepsze zwierzęta. Byłbym szczęśliwy.

Krowy?

Mama mi czasem mówi, że jakie krowy, że to trzeba o 5 wstawać i obowiązki są. Śmieje się ze mnie trochę. A dla mnie to już jest takie zabijanie marzeń. Nie lubię tego bardzo. Ja bym zawsze chciał mieć taką mentalność dziecka trochę, zawsze o czymś marzyć. Żeby to tak we mnie było i żebym to mną zawsze kierowało. Wiadomo, że są tam różne ważne sprawy, ale trzeba mieć w sobie takiego dzieciaka zawsze i nie zabijać tych marzeń. Nie lubię, jak ktoś mówi, że to czy tamto ci się nie uda. Trzeba mieć marzenia i wierzyć w nie. Trzeba robić co się kocha. Nie zawsze przecież trzeba mieć szkoły do tego.

Każdy z nas wybiera sobie jakąś drogę. Ja akurat trafiłem na kolarstwo, jakoś się udało. Podróżuję dzięki temu, zarabiam jakieś pieniądze robiąc to co kocham. Czasem koledzy mi tam opowiadają, że jutro do pracy na 6.00, to ja nie chciałbym takiego życia. Nie chciałbym każdego dnia rano wstawać i robić coś z przymusu.

Właściwie to nie wiem, co bym robił, gdyby nie kolarstwo. Może poszedłbym do wojska? A jak nie to może sprzedałbym lodówkę i pojechałbym gdzieś na wakacje? Na pewno chciałbym podróżować, choć to najlepiej z kimś, żeby móc z kimś dzielić te przeżycia. Jestem typem samotnika, ale lubię się dzielić z kimś tą radością i tym co zobaczę. Chciałbym móc pokazać innym jak jest gdzie indziej. Nie wyobrażam sobie zwiedzać świat sam, pojechać do takiej Kolumbii w pojedynkę. To by mnie chyba smuciło troszkę.

Jakbyś mnie za rok spytała o to wszystko, to pewno mógłbym coś mądrzejszego powiedzieć, tak samo jak inne rzeczy mówiłem rok temu. Zmieniam się. Dużo głupot popełniłem w życiu i pewnie jeszcze wiele popełnię, ale ważne jest, żeby się uczyć z tego życia.

2 Comments

  1. obserwator

    29 maja 2018, 14:11 o 14:11

    Wyjątkowo fajny wywiad – ten “ludzki” aspekt zawodnika okazuje się dużo ciekawszy niż kolarski. Przy utrzymaniu tego poziomu szczerości i swego rodzaju dziecięcej naiwności, Szymon ma szanse na zrobienie dużej kariery tam, gdzie mu na tym nie zależy, czyli w mediach. Oczywiście, przy utrzymaniu sukcesów sportowych.

  2. Abc

    1 czerwca 2018, 01:58 o 01:58

    Super wywiad. Respect Szymon. Wywiadowca nie był nachalny.😀Mądra głowa w parze z dobrą nogą. To musi się udać.