Danielo - odzież kolarska

Tour de France 1994 – szalona “Wielka Pętla”

Kraksy, wyjazd na Wyspy, triumf sprintera na Mont Ventoux, dominacja Hiszpana i pogoń nieznanego Łotysza. To wszystko miało miejsce podczas 81. Tour de France. 

Tradycyjnie w lipcu oczy kolarskiego świata były zwrócone na kraj nad Sekwaną. 2 lipca 1994 roku rozpoczął się ostatni Wielki Tour roku, ten najbardziej prestiżowy i znany na cały świat. Po tym, jak w kwietniu na Vuelta a Espana zwyciężył Tony Rominger, a majowe Giro d’Italia padło łupem Evgenia Berzina, najlepsi wspinacze i czasowcy świata znów zgromadzili się, aby walczyć o żółtą koszulkę i miejsce na najwyższym stopniu podium na paryskich Polach Elizejskich.

Wyścig miał tylko jednego faworyta, a był nim Miguel Indurain. Hiszpan celował w czwarte zwycięstwo z rzędu,  trasa, na której znajdowały się dwie czasówki, miała mu sprzyjać. Kolarz Banesto najczęściej zyskiwał właśnie podczas samotnej walki z czasem, później w górach jechał defensywnie, nie zaliczając wielkich strat. Dość niespodziewanie zabrakło do wyścigu zaproszenia dla ekipy Jolly Componibili–Cage, w składzie której jechał Zenon Jaskuła, przez co Polak nie mógł walczyć o kolejne miejsce na “pudle” lub poprawę trzeciej lokaty wywalczonej w 1993 roku.

Rywalizacja rozpoczęła się w położonym na północy kraju mieście Lille. Kolarzom przyszło zmagać się z 7,2-kilometrowym prologiem po ulicach stolicy departamentu Nord, który miał stworzyć wstępne różnice czasowe w klasyfikacji generalnej. Z rampy startowej zjechało 189 zawodników, a najlepszy rezultat wykręcił Chris Boardman. Brytyjczyk znany jest jako specjalista od jazdy indywidualnej na czas, wówczas jako zaledwie 24-latek zaliczył swój debiut w Tourze, po bogatej karierze torowej. Pokonał Induraina o 15 sekund oraz trzeciego wówczas Toniego Romingera, który stracił 19 sekund.

Następnego dnia odbył się pierwszy etap ze startu wspólnego, prowadząc po miejskiej aglomeracji Lille do Armentières. Miała to być idealna okazja dla sprinterów. Owszem, do małego miasteczka wjechał cały peleton, lecz na ostatnich metrach ogromna kraksa pokrzyżowała wszystkim szyki. Wilfried Nelissen zderzył się policjantem, który wychylił się, aby zrobić zdjęcie peletonu i nie zauważył zbliżającego się do niego kolarza. Z rowerów zleciało wielu zawodników, a Nelissen musiał się wycofać, podobnie jak Laurent Jalabert, zwycięzca klasyfikacji punktowej sprzed dwóch lat, i Alexander Gontsjenkov. Pierwszy płaski etap pokonał zatem dwóch elitarnych sprinterów i to w dość nieoczekiwany sposób. Kto bowiem myślał, że kraksę może spowodować chroniący linię mety funkcjonariusz?

Po kolejnym etapie na północy Francji, czwartego dnia odbyła się jazda drużynowa na czas, z centrum Calais do znajdującego się w Coquelles francuskiego terminalu Eurotunelu. Znana przeprawa kolejowa pod Kanałem La Manche została oficjalnie otwarta dwa miesiące wcześniej, a finisz etapu “Wielkiej Pętli” był idealną okazją, aby ją wypromować. Wieczorem, po tym, jak zwycięstwo wywalczyła była ekipa Jaskuły, GB-MG Maglificio, kolarze sami wsiedli do pociągów, aby przekroczyć kanał, gdyż kolejny etap rozpoczął się w brytyjskim Dover.

I tak kolumna wyścigu spędziła dwa dni na Wyspach Brytyjskich, najpierw finiszując w Brighton, a 24 godziny później kręcąc się w okolicach Portsmouth. Oba etapy miały zakończyć się sprintami, lecz na pierwszym na metę jako pierwsza wpadła ucieczka, dzięki której etapowy skalp wywalczył Hiszpan Francisco Cabello, stosunkowo nieznany zawodnik. Żółtą koszulkę przejął Włoch Flavio Vanzella, również nie cieszący się wielką sławą. Następnego dnia triumf wywalczył Nicola Minali.

Wizyta Touru w Anglii spotkała się z wyjątkową sympatią ze strony miejscowych. Sklepy były pozamykane, na południe kraju zjechali się dziennikarze ze wszystkich najważniejszych redakcji sportowych, zaś tłumy po prostu szalały. Brytyjczycy pokazali bowiem, że również uwielbiają jazdę na dwóch kółkach. Po porażce jaką okazał się etap dookoła Plymouth w 1974 roku tym razem Jean-Marie Leblanc, ówczesny dyrektor wyścigu, mógł poczuć satysfakcję ze swojej najnowszej inicjatywy.

Tamtego wieczora peleton powrócił na kontynent, tym razem płynąc do Francji promem. Trzy kolejne etapy prowadziły na południe i były płaskie, zaś dziewiąty odcinek był jazdą indywidualną na czas z Périgueux do Bergerac. Tutaj klasę miał pokazać Indurain, który w ostatecznym rozrachunku upokorzył rywali. Drugi Rominger stracił dwie minuty, co było jeszcze do przyjęcia, ale strata trzeciego zawodnika, Armanda de las Cuevasa, wyniosła cztery minuty i 22 sekundy. Boardman, wówczas będący mistrzem olimpijskim w wyścigu na dochodzenie, przegrał o ponad pięć minut. W 12 minutach zmieściła się ledwie połowa kolarzy. To był nokaut, z którego żaden przeciwnik nie mógł się podnieść.

W Pirenejach na peleton czekały dwa górskie etapy, z czego meta pierwszego została ulokowana na Hautacam, zaś drugi kończył się w Luz Ardiden. Pierwszego dnia wszyscy starali się zgubić jadącego w żółtej koszulce Induraina, lecz to Hiszpan wciąż dominował. W przeszłości nie lubił dyktować tempa w górach, lecz tym razem przewodził grupie faworytów, kręcąc wyjątkowo szybko i odczepiając kolejnych rywali. Na szczyt razem z nim wjechał Luc Leblanc, który zwyciężył. Tamtego dnia “Wielka Pętla” dobiegła właściwie końca.

Kolejnego dnia “Miguelon” znów zgubił Romingera, a w klasyfikacji generalnej miał już nad nim niemal osiem minut przewagi. Ten odcinek padł łupem Richarda Virenque’a, który objął prowadzenie w klasyfikacji górskiej i rozpoczął jazdę po pierwszą w swojej karierze koszulkę w czerwone grochy. Rominger z kolei wycofał się następnego dnia, w wyniku choroby.

Piętnasty etap był kolejnym wymagającym odcinkiem – prowadził z Montpellier do Carpentras przez szczyt Mont Ventoux. Bohaterem na “Prowansalskim Olbrzymie” został Eros Poli. Włoch, mierzący 197 cm i nie nadający się do jazdy po górach. Dwa lata wcześniej zamknął klasyfikację generalną Giro d’Italia, a kolejne dwie edycje wyścigu zakończył na przedostatniej pozycji. Tego dnia kręcił samotnie na czele,  osiągając umiejscowiony u podnóża Ventoux Bédoin z przewagą wynoszącą niemal pół godziny nad peletonem. Mimo to wciąż skazany był porażkę. Początkowo wydawało się, że wspinaczka jednak go pokona, łatwo tracił kolejne minuty i wyraźnie nie radził sobie z trudami “Góry Wiatrów”. Resztami sił dowiózł na szczyt 180 sekund przewagi. Zjazd był  tylko formalnością. Poli zwyciężył w Carpentras, pokazując, że skreślenie słabszych zawodników nie zawsze jest najlepszym pomysłem.

Etap na “Wietrzny Szczyt” był  preludium do alpejskich etapów. Kolejnego dnia na peleton czekała wspinaczka pod Alpe d’Huez, która nic nie zmieniła w “generalce”. O etap znów walczyli uciekinierzy, a jako pierwszy na metę wjechał Roberto Conti. W Val Thorens jednak się działo. Atakował Piotr Ugrumov, nieznany Łotysz, który wcześniej był dziewiętnasty w klasyfikacji generalnej, ciągnąc ze sobą Nelsona Rodrigueza, który triumfował.

Kolarz z Rygi ponowił próbę sił następnego dnia i znów uzyskał dużą przewagę, zwyciężając na etapie. Nie inaczej było na czasówce prowadzącej do Avoriaz, gdzie wykręcił czas lepszy o trzy minuty od wyniku Induraina. To wszystko sprawiło, że Ugrumov odrobił łącznie 10 minut w klasyfikacji generalnej i wskoczył na drugie miejsce, przegrywając wyłącznie z wciąż niepokonanym Hiszpanem. To było niebywałe osiągnięcie, nawet biorąc pod uwagę czasy, w jakich rozgrywano wyścig i niemal zupełną nieskuteczność badań antydopingowych.

Finałowy etap prowadził z podparyskiego kurortu Disneyland, dając ciekawe tło na przedetapowe celebrowanie osiągnięć. O dziwo, na Polach Elizejskich zwycięstwo po raz kolejny wyszarpali uciekinierzy, a konkretniej Eddy Seigneur. Znów o sobie znać dał los. W końcu rzadko zdarza się tak, że w Paryżu rąk w górę nie wznosi sprinter.

Indurain przeciął linię mety w peletonie i mógł cieszyć się z czwartego z rzędu triumfu w “Wielkiej Pętli”. Drugi wynik w klasyfikacji generalnej miał Ugrumov, a podium skompletował Marco Pantani. Włoch stanął na podium trzytygodniowego wyścigu po raz drugi w swojej karierze – wcześniej, w maju, był drugi w Giro d’Italia.

Choć o Tour de France 1994 najczęściej mówi się jako imprezie zdominowanej przez jednego kolarza, była to naprawdę dziwna edycja francuskiej rywalizacji. W zasadzie obecne były wszystkie szalone sytuacje, które potem nigdy nie zostały powtórzone. Do dziś niektóre z nich wyglądają dość niezwykle.

1 Comments

  1. Leszek Kraszyna

    28 października 2017, 21:22 o 21:22

    Nazywanie Ugriumowa “nieznanym Łotyszem”… Dla polskich kibiców był znany z Wyścigu Pokoju, ale przede wszystkim – był drugim kolarzem Giro 1993, gdzie mocno nastraszył Induraina.

    Indurain wcale nie był zdecydowanym faworytem przed wyścigiem – rok wcześniej Rominger walczył z nim jak równy z równym, a wiosną Bask przegral wyraźnie Giro.

    I jak można w opisie nie wspomnieć szalonych rajdów Pantaniego prawie na każdym etapie? Oglądaliście w ogóle ten wyścig?

    Nie muszę dodawać, że to był sam szczyt ery EPO.