Danielo - odzież kolarska

Krótka historia Liege–Bastogne–Liege

Liege-Bastogne-Liege to wyścig monumentalny w wielu tego słowa znaczeniach. Co kryje się za ponad stuletnią historią ardeńskiej imprezy?

Michele Bartoli twierdził, że to najpiękniejszy klasyk. Wtórował mu Sean Kelly i nawet Bernard Hinault, który pamiętnej edycji z 1980 roku nie zawdzięcza najlepszych wspomnień, zawsze wracał do Liege z sentymentem.

Ardeński monument nie zawsze jednak zbierał pochwały od największych mistrzów. O ile obecnie cieszy się dużym prestiżem, to początkowo otwarty był jedynie dla amatorów. Lat świetności miał zakosztować długo po zakończeniu II wojny światowej.

Nie byłoby wyścigu z Liege do Bastogne i z powrotem, bez wielkich ambicji członków lokalnego stowarzyszenia kolarskiego. Pod koniec XIX wieku, wzorem pomysłowych organizatorów długich i wyniszczających francuskich imprez, postanowili stworzyć własną wersję Paryż – Brest – Paryż i Bordeaux – Paryż. Wyścig miał kierować się z Liege do Paryża i z powrotem do Belgii. W ramach eksperymentów postanowiono najpierw przeprowadzić trasę „jedynie” do Bastogne i tą samą drogą wrócić do Liege. Pomysł się przyjął i wyścig do Paryża nigdy nie dotarł. W ten sposób narodziła się “La Doyenne”.

Ściganie po ardeńskich pagórkach przed II wojną światową to zbyt pojemny temat, aby szczegółowo go tu omawiać, wystarczy wspomnieć, że ówczesny Liege – Bastogne – Liege niczym nie przypominał rozgrywanego dziś monumentu. Najpierw zmagał się z trudnościami finansowymi oraz brakiem zainteresowania ze strony zawodników, którzy skuszeni ofertami francuskich wyścigów przedkładali pieniądze nad piękno ardeńskiego krajobrazu.

Kiedy już organizatorzy dopuścili do startu zawodowców, młodemu wyścigowi trudno było przebić się w hierarchii jednodniówek – scena była zabetonowana głównie przez francuskie klasyki, a także przez francuskich sponsorów, którzy przyciągali największe belgijskie gwiazdy, stąd ściganie w Ardenach miało głównie charakter lokalny. O nie najlepszej reputacji “La Doyenne” świadczy fakt, że w wczesnych latach powojennych dużo większym prestiżem cieszyła się Walońska Strzała.

Sytuacja zaczęła się zmieniać po II wojnie światowej. Wyścig przyciągał więcej znanych nazwisk, na liście zwycięzców pojawił się m.in. Ferdi Kubler, czy Stan Ockers. Swoje zrobiły zmiany organizacyjne oraz przesunięcie terminu rozgrywania wyścigu. Otóż “La Doyenne” zajęła miejsce w niedzielę, 24 godziny przed rozstrzygnięciami w prestiżowej Walońskiej Strzale. W ten sposób najlepsi kolarze licznie decydowali się podjąć dwudniowe wyzwanie. “Staruszka” stała się cennym dodatkiem do wyścigu, który kończył się zazwyczaj sprintem, a nie, tak jak dziś, na Mur de Huy.

Jeszcze ważniejsze okazało się włączenie imprezy do cyklu Desgrange-Colombo, który obejmował 10-12 wyścigów w sezonie i stanowił namiastkę Pucharu Świata, czy dzisiejszego WorldTouru. Przynależność do tego prestiżowego grona od 1951 roku wyniosła “La Doyenne” do najwyższej ligi i zagwarantowała regularną obecność największych gwiazd peletonu na starcie w Liege.

Peleton na trasie Liege-Bastogne-Liege

fot. Kare Dehlie Thorstad / ASO

Kiedy cykl upadł w 1958 roku, Liege – Bastogne – Liege był już na tyle rozpoznawalną marką, że nie musiał się martwić o dalszy rozwój. Wśród triumfatorów w tamtym czasie znajdziemy Rika van Looya oraz oczywiście samego Eddy’ego Merckxa, który pięciokrotnie stawał na najwyższym stopniu podium. Nawet znany z niechęci do wyścigów klasycznych Jacques Anquetil na wieść, że słynny rywal, Raymond Poulidor, również wybiera się w Ardeny, postanowił w 1966 roku spróbować swoich sił w “La Doyenne”. Nie trudno się domyślić, że „Pou-Pou” po raz kolejny musiał uznać wyższość rywala.

Po erze Merckxa i dwóch zwycięstwach jego oddanego przybocznego, Josepha Bruyere’a, przyszła kolej na Bernarda Hinaulta. Wygrana przez niego edycja w 1980 roku do dziś uznawana jest powszechnie za klasyk wszech czasów. Wśród padającego śniegu i dojmującego zimna „Borsuk” parł samotnie do mety przez ostatnie kilkadziesiąt kilometrów – część rywali wycofała się w Bastogne, a ci, którzy się ostali, nie znaleźli sposobu na agresywnego Bretończyka. Drugi na mecie Hennie Kuiper stracił prawie 10 minut, a wyścig ukończyło 21 zawodników. Hinault swój rajd przypłacił utratą czucia w palcach z powodu wyziębienia i do dziś gorzej znosi zimne dni.

W latach 80. mocnych nie było na Moreno Argentina. „Il Capo”, znany ze współpracy z doktorem Ferrarim, czterokrotnie okazywał się najlepszy na ardeńskich szosach. W polu pokonanych regularnie pozostawiał faworyta gospodarzy Cluade’a Criquieliona, któremu nigdy nie udało się zwyciężyć w swoim rodzinnym wyścigu – sześć razy meldował się w czołowej dziesiątce. W 1987 stał przed życiową szansą, aby pozbawić Argentina trzeciego z rzędu tryumfu w “La Doyenne”. Tak bardzo był jednak zajęty na finiszu Stephenem Rochem, że przegapił moment, w którym zbliżył się odczepiony uprzednio „Il Capo”. Włoch zrobił co należało i miejscowy bohater musiał zadowolić się miejscem na najniższym stopniu podium.

Po zakończeniu dominacji Argentina nikt nie zbliżył się do jego osiągnięć w La Doyenne. Wygrywali nieobliczalny Frank Vandenbroucke, dwukrotnie Michele Bartoli i Paolo Bettini, a w 2003 roku pierwszym amerykańskim zwycięzcą monumentu został Tyler Hamilton, po śmiałym ataku na Cote de St. Nicholas. Do największych wyczynów należą zwycięstwa Davide Rebellina w 2004 roku i Philippe’a Gilberta w 2011 roku, które ukoronowały ich zwycięstwa we wszystkich ardeńskich wyścigach w jednym roku. W ostatnich latach trzy zwycięstwa zgromadził Alejandro Valverde, który i do tegorocznej edycji przystępuje jako jeden z głównych faworytów.

fot. ASO/B.Bade

W 2014 roku mogliśmy się cieszyć z jedynego* dotychczas polskiego podium w “La Doyenne.” Wówczas na ostatnią prostą w Ans wpadła większa grupa i finiszującego Michała Kwiatkowskiego pokonali jedynie Simon Gerrans i Valverde. „Kwiatek” musiał zadowolić się trzecim miejscem w wyścigu, w którym – wedle słów Bartolego – w mniejszym stopniu liczy się taktyka, bowiem wszystko opiera się w nim na sile i wytrzymałości.

* Kwiatkowski od momentu publikacji tekstu zdołał jeszcze wywalczyć kolejne miejsce na podium “Staruszki”, finiszując jako trzeci w 2017 roku.

2 Comments

  1. Patryk Kabot

    22 kwietnia 2017, 08:00 o 08:00

    Scarponi zmarł podczas treningu!!

  2. Michał Krysztofiak

    22 kwietnia 2017, 10:36 o 10:36

    Myślę że Michał jutro da radę. Postawiłem po 5.00 w Totolotku, a dzięki mobilnej apce tylko 6% podatku ;).