Danielo - odzież kolarska

Toms Skujiņš: z Carnikavej do Cannondale-Drapac

Toms Skujins Tour de Pologne

Toms Skujiņš. Chłopak z małej łotewskiej miejscowości, który przebił się na poziom WorldTour.

Skujins. Skudżins. 12 maja 2015 roku Phil Liggett nie mógł dojść do ładu z wymową. Na trasie trzeciego etapu wyścigu Amgen Tour of California nikomu nieznany Łotysz Toms Skujiņš po samotnym ataku na Mount Hamilton pędził na metę, a kilkuminutowa przewaga nad rywalami zmuszała komentatora-legendę do regularnego powtarzania wschodnioeuropejskiego nazwiska.

Wersja amerykańska: dodaj literę “s” do słowa “coins” (monety) i już prawie wymówiłeś nazwisko Łotysza. Wersja europejska: jakie monety, człowieku, czytaj: /skoinsz/. Kibice mający zapał i cierpliwość by oglądać w nocy zmagania w Kalifornii nie martwili się jednak o wymowę nazwiska. Odważna akcja młodego zawodnika i determinacja z jaką “człowiek znikąd” próbował wygrać z tuzami peletonu momentalnie zjednała mu sympatię widzów.

Anonimowość połączona ze sporym zdecydowaniem, sporą pewnością siebie na rowerze i uporem w rozegraniu etapu według własnego planu robiły wrażenie. 23-latek z Łotwy na spalonych słońcem szosach Kalifornii dzielnie bronił barw amerykańskiej ekipy Hincapie Racing i choć na ostatnich kilometrach jego ciało zdawało się przechodzić przez wszystkie stadia piekielnych mąk, na mecie mógł unieść ręce w geście zasłużonego triumfu.

Z Łotwy w świat

Pochodzący z Carnikavej – położonej pod Rygą 4-tysięcznej miejscowości – blondyn na radarze osób zainteresowanych młodzieżowym ściganiem pojawił się w 2011 roku, gdy zajął 2. miejsce w młodzieżowym Ronde van Vlaanderen. Eksplozji talentu i popisu na brukach nie było, a Łotysz ponownie wystrzelił w 2013 roku, gdy triumfował w młodzieżowym Wyścigu Pokoju. Zdobyty niedługo potem brązowy medal mistrzostw Europy, a także 9. miejsce w Tour de l’Avenir i 5. na mistrzostwach świata pchnęły go na nową drogę i dały mu kontrakt z amerykańską ekipą Hincapie Racing. W jej barwach w 2014 roku wygrał etapowy wyścig w Kanadzie – Tour de Beauce.

Triumf na odcinku Tour of California przyszedł na starcie drugiego sezonu z zespołem Thomasa Cravena i zapoczątkował serię sukcesów, które wywindowały go do worldtourowego Cannondale. Wygrana w Winson Salem Cycling Classic, 2. miejsce w Tour de Beauce, 4. w Wyścigu Solidarności i Olimpijczyków, a także odpowiednio 7. i 8. w Tour of Alberta i USA Pro Challenge potwierdziły, że stopniowo rozwijający się Łotysz jest w stanie rywalizować na najwyższym poziomie.

Stempel potwierdzający tę tezę Skujiņš podbił znowu w Kalifornii, w maju 2016 roku ponownie wycinając peletonowi figla i, tym razem w koszulce Cannondale, rozgrywając etap według swojego pomysłu. Dziś w zespole Cannondale-Drapac jest już po rozpoczęciu sezonu w rejonie Walencji, a w sobotę startuje w Strade Bianche, powoli szykując się do wyścigów klasycznych zarówno na brukach, jak i w Ardenach.

Z sympatycznym Łotyszem rozmawiamy właśnie o kolarskim dorastaniu, podejściu do sportu i drodze z Carnikavej do hiszpańskiej Girony przez Francję i Stany Zjednoczone.

***

Toms, jak Ty trafiłeś do kolarstwa?

Uprawiałem wiele sportów zanim trafiłem do kolarstwa. Nie pochodzę z dużego miasta, więc zawsze byłem aktywny. Przez pięć lat w szkole ćwiczyłem judo, potem przez rok grałem w hokeja na lodzie, a potem w unihokeja. Trafiłem nawet do kadry narodowej, ale zrezygnowałem…

Grałeś w unihokeja w kadrze narodowej?!

Nie no, nie grałem, wybrali mnie, ale mi się odwidziało i stwierdziłem: „ok, wystarczy. Kolarstwo”. Różnica była taka, że w hokeju byłem bramkarzem, w unihokeju byłem na środku.

Dlaczego?

Straciłem trochę formę grając w unihokeja. To nie aż tak wymagający fizycznie sport jak judo czy hokej. Ale chodzi o to, że nie było to już wyzwaniem. Dotarłem na najwyższy poziom i pomyślałem, że to było trochę za proste, zajęło mi półtora roku. Zacząłem szukać kolejnego celu. Zaraziłem się kolarstwem gdy miałem 15 lat. Na Łotwie jest znacznie więcej wyścigów MTB, więc od tego zaczynałem. Wciąż jeżdżę MTB czasem, w 2016 przejechałem mistrzostwa Europy w maratonie, nie w cross-country…

8. miejsce nie jest złe…

Jasne, że nie. Myślę, że mógłbym mieć medal gdybym wygrał jakiś wyścig przed tym, ale… to było bardziej dla przyjemności. Tak więc zacząłem od kolarstwa górskiego, szybko przeszedłem na szosę. Moje pierwsze międzynarodowe doświadczenia to chyba jak miałem 16 lat. Potem w juniorach jechałem mistrzostwa Europy we Włoszech, MŚ w Moskwie, gdzie zająłem 11. miejsce. Potem zostałem rok na Łotwie, ścigałem się w kontynentalnej ekipie Rietumu Delfin. Potem dwa lata we Francji, ostatni rok młodzieżowca znów na Łotwie, a po dobrych wynikach w tamtym sezonie podpisałem kontrakt z Amerykanami z zespołu Hincapie. Dwa lata tam, a potem udało się wskoczyć do Cannondale.

>> Galeria zdjęć: Tour de Pologne 2016 w obiektywie Marka Kosowskiego

Dlaczego Francja?

Drużyna, w której wylądowałem, La Pomme Marseille, miała w przeszłości wielu kolarzy zza granicy, w tym Łotyszy. Arvids Pizkis, legenda łotewskiego kolarstwa, załatwił mi miesięczny staż u nich w pierwszym roku orlika. Zrobiłem wrażenie, miałem wyniki, przyjechałem szósty w Paryż-Tours U23 i dostałem dwuletni kontrakt w ekipie kontynentalnej.

Pomyślałem, “o, kontynentalka, cool, to tak jak na Łotwie, tylko będzie kilka większych wyścigów”. Nie, francuska kontynentalka znaczy wszystkie większe wyścigi. To było zbyt trudne. Pierwszy rok był okej, ale już pod koniec tego sezonu miałem kłopoty – za dużo ścigania, za dużo obciążeń treningowych. 19-latek wysyłany co tydzień na wyścigi pierwszej kategorii, to za dużo. Drugi rok był przeciętny. Pod koniec roku zrobiłem przerwę od treningów i na koniec sezonu miałem formę na mistrzostwa świata w Valkenburgu. Zabrakło mi 300 metrów i zostałem z niczym. Wróciłem na Łotwę, skupiłem się na wyścigach Pucharu Narodów, które jeździłem z reprezentacją. Przyjechałem w dziesiątce na Flandrii, byłem trzeci na mistrzostwach Europy, skończyłem w dziesiątce Tour de l’Avenir.

Na ME miałeś dobre towarzystwo na podium. Alaphilippe gdzieś tam był?

Eee, nie, Vakoc był drugi, Sean de Bie wygrał. Oni dwaj podpisali kontrakty z ekipami WorldTour, a ja zostałem trochę zawiedziony. Liczyłem, że z wynikami, które miałem, załapałbym się. Wtedy przyszła oferta od Amerykanów. Chyba dobrze wybrałem.

I co, po prostu pojechałeś do USA?

Tak, to daleko od domu i nie jest to centrum kolarstwa, jeśli można tak powiedzieć. Ale kolarstwo w USA się rozwija, jest coraz większe zainteresowanie. Rozmawiałem z managerem Tomasem Cravenem. Chyba się polubiliśmy od razu. Zobaczył, że mój angielski nie jest okropny, że będę pasował. No wiesz, nigdy nie wiadomo. To jakaś część wpasowania się w ekipę, kiedy nie masz bariery językowej tak dużej. Kiedy pojechałem do Francji, nie mówiłem ani słowa po francusku.

Ale teraz mówisz.

Tak, teraz mówię. W drugim roku czułem się już dość komfortowo, ale pierwszy rok był trudny. Na plus, mieszałem z Litwinami, więc mogłem się dogadywać. Stany… To daleko od domu i ściganie nie zapisywane jest w historii europejskiego kolarstwa. Ale widzimy wyścigi jak Tour of California, Tour of Utah, Kolorado, Tour of Alberta. Zawsze jest kilka topowych zespołów. Wiedziałem, że w ekipie Hincapie będę miał szansę pokazania się w starciu z nimi i zobaczenia czy się nadaję.

Co było najtrudniejsze w przeprowadzeniu się do USA?

Jak z każdą zmianą, wszystko jest nowe. W przypadku Stanów – jedziesz daleko, więc w sumie wszystko jest nowe. Ulice są szersze, chodzisz i się wszystkiemu przyglądasz. Chcesz wszystkiego spróbować. Ja właśnie tak robiłem przez pierwszą część roku, przez co nie skupiałem się w pełni na priorytetach. To normalne, ale wciąż dużo trenowałem, powiedzmy, że brakowało mi tych ostatnich 10% poświęcenia. Ale to przychodzi z czasem – uspokajasz się, przyzwyczajasz się i integrujesz się bardziej. Na pewno łatwiej się wpasować w grupę, bo to luźna organizacja, ściganie w USA nie jest na śmierć i życie, nie z nożem na gardle, nie jak w Europie.

We Francji czułeś więcej presji?

We francuskiej kontynentalce? Wiesz, tam jest trochę tak, że każdemu się udało, ale jakby nie do końca. Kontynentalna ekipa we Francji do dobra rzecz, jeździsz dobre wyścigi, ale to jeszcze nie to, nie masz zaplecza. Więc każdy jedzie na siebie. Większość ma gdzieś… dobra, może to nie jest prawda, więc z olbrzymią przesadą, wszyscy patrzą na siebie. Nie ma takiego wsparcia, każdy patrzy na siebie.

Trochę jak ostatnio w młodzieżówkach…

Tak… chociaż nie, patrz na chłopaków z Axeonu.

No tak, ale Axeon to inna bajka.

Oni mają amerykańską mentalność, choć nie cały skład to Amerykanie. Zintegrowali się. Pracują na siebie tak ciężko. To coś wspaniałego! Kiedy ja nie byłem w formie, jechałem ile miałem siły na kolegę. Poza wyścigami jesteśmy przyjaciółmi, prawdziwymi przyjaciółmi. Nie na “dzień dobry”. Siedzimy razem, spotykamy się. To czynnik, który Amerykanie dobrze opanowali. Jeździsz z przyjaciółmi, nie jakimiś ludźmi, których widzisz raz na jakiś czas. No i podobnie wygląda to w Cannondale-Drapac.

fot. Marek Kosowski/rowery.org

Dostałeś roczny kontrakt w USA?

Tak. Nikt w sumie nie bawi się w dwuletnie kontrakty na poziomie kontynentalnym. No we Francji, bo muszą. Ale tak to, nie jest to opłacalne. Nawet dla zawodnika. Czasem zmiana jest lepsza, potrafi pomóc znaleźć ten brakujący czynnik.

Kiedy wiedziałeś że chcesz być zawodowcem?

Pierwszym takim momentem było podpisanie kontraktu z francuską ekipą La Pomme. Miałem 19 lat, właśnie skończyłem liceum i zdałem egzaminy na uniwersytet. Dostałem się na matematykę i statystykę…

Studiowałeś?

Przez miesiąc. Kocham matmę. No i miałem wybór, co ja chcę robić. Bo mogę i to i to. Więc podpisałem z La Pomme, ale wróciłem do domu w październiku, a ponieważ w teorii byłem już studentem, poszedłem zobaczyć jak to jest. Andžs Flaksis też się tam dostał, więc razem chodziliśmy na zajęcia. Było super, przez miesiąc dostawałem nawet dobre oceny. Potem zorientowaliśmy się, że trzeba zacząć trenować… więc przestaliśmy przychodzić.

Nauczyłeś się angielskiego przed uniwersytetem?

Tak, na Łotwie angielski masz przez całą szkołę.

No w Polsce też, ale to nie znaczy, że wszyscy mówią.

Fakt, zależy od szkoły. W niektórych jest lepiej. Dawałem radę, moje słownictwo było na dobrym poziomie, ale kiedy wyjeżdżasz za granicę, do kraju, w którym mówi się po angielsku, zaczynasz inaczej mówić, płynniej.

A kiedy zacząłeś pisać blog?

Kiedy pojechałem do USA. Wiedziałem, że nie będę miał możliwości utrzymywania kontaktu ze wszystkimi. No i to było coś nowego. Kiedy byłem w La Pomme i byliśmy w Chinach, wrzucałem coś. Etap 1. Bla bla bla. Przerwa. Potem znowu coś. W USA życie stało się bardziej interesujące, widzisz tyle nowych i dziwnych rzeczy. Bank czy apteka na kółkach. Dziwne rzeczy są w USA.

Dlaczego pytam o bloga. Dziś wszystko jest na Twitterze, ale kilka lat temu kłopotem było znalezienie listy startowej mniejszego wyścigu, nie mówię nawet o sensownie pisanym blogu kolarza. Po Twoim zwycięstwie w Kalifornii poszperałem w internecie, patrzę, a tu ktoś pisze o swoich przygodach płynną angielszczyzną…

To było super doświadczenie. Ale teraz wstawiam mniej. To zabiera czas, teraz jest trudniej. A nie chcę zamieszczać głupot. Chcę pisać o czymś interesującym. Mam blog o Szwajcarii, ale wciąż muszę go dopracować. Mam kilka zabawnych obserwacji. Na przykład. Jak określić, że jest ciężko kiedy jedziesz w grupie? Bo jak jedziesz sam, możesz to ocenić po swoim oddechu, watach, prędkości, biciu serca. Ale jak jedziesz w grupie, musisz wiedzieć jak czuje się grupa. No i jest kilka czynników. Najpierw kolarze przestają rozmawiać…

No…

… potem przestają jeść. Potem pić. Wtedy wiesz, że jest ostro. Jak jedziesz pod górę i są serpentyny, jedyną rzeczą jaką musisz zrobić, to patrzeć przed siebie i na agrafce policzyć ile głów się odwraca i patrzy za siebie. Im więcej, tym trudniej. Takie głupotki.

Opisałeś to?

Tak, tak. Ale chcę żeby to było coś lepszego, nie chcę wrzucać czegoś, co się nie trzyma. A może to opublikuję. [post o szwajcarskich przygodach Tomsa nie znalazł się jeszcze na jego blogu, może trzeba przypomnieć – przyp. red.]

fot. Marek Kosowski/rowery.org

Patrzysz na sport jak na wyzwania?

Jasne. Są stopnie, które się idzie jeden za drugim. Pierwszym było wydostać się z Łotwy. La Pomme miało być tym krokiem. Nie wyszło do końca jak planowałem. Wróciłem do kraju, skupiłem się na celach, na wyścigach Pucharu Narodów. Potem w Hincapie celem było znalezienie kontraktu w WorldTour.

Na Łotwie, jak było ze wsparciem, zapleczem treningowym?

Trener kadry narodowej jest naprawdę dobry. Pracował z ekipą kontynentalną, w której się ścigałem [Rietumu-Delfin – przy. red.]. Dobrze współpracowaliśmy. On jest… to stara szkoła treningowa, jego metody nie są aż tak dokładne jak dzisiejsze. Nie pomiar mocy. Ale to świetna droga dla młodych chłopaków. Jest w tym struktura. Musisz szanować poświęcany ci czas i ciężko pracować. Uczysz się ciężko pracować. To najważniejsze… jeśli jesteś dobry, będziesz dobry. Możesz mieć najlepszego trenera, ale bez talentu nie dasz rady.

No i bez ciężkiej pracy.

No tak, jasne. Praca ma większe znaczenie niż talent. Tego mnie nauczyli, jeszcze w juniorach. Trenerzy dobrze mnie wychowali. Kolarstwo się zmieniło, może nie wykorzystują wszystkich nowinek technicznych, ale kolarstwo to wciąż jazda na rowerze. W Stanach to stało się to bardziej naukowe, dało mi chyba te ostatnie 10%. Pracowałem z Carmichael Training System, oni znają się na rzeczy. Wszystko na interwałach, ale trzeba pamiętać, żeby cieszyć się jazdą na rowerze. Dla mnie to działało, lubię strukturalne działanie, potrzebuję tego, w tym wyrosłem.

Dobrze się organizujesz?

Tak. Chyba wszyscy by to powiedzieli. Daję radę. Jeśli mogę sprawić, że coś będzie bardziej efektywne i łatwiejsze, oszczędza mi to czas i energię. Nawet jeśli masz dużo czasu, chcesz zrobić co masz zrobić i mieć czas dla siebie. U mnie organizacja czasu wywodzi się ze szkoły. Chodziłem do liceum w Rydze, nie szkoły sportowej, dojeżdżałem 40 minut dziennie w jedną stronę. W tym czasie odrabiałem zadania i czytałem. Potem w domu nie musiałem nic robić. Godzina i 20 minut, zwykle wystarczało.

***

Toms swoje kolarskie przygody od czasów młodzieżowca po ściganie w Cannondale-Drapac opisuje po angielsku i łotewsku na blogu – Tomashuuns. Bieżące i o wiele częstsze komentarze znajdziecie na Twitterze, śledzić go można też na Stravie.