Danielo - odzież kolarska

Co nam psuje Tour de Pologne?

Uwaga. Poniższy tekst powstał po ubiegłorocznym Tour de Pologne. Po długich, gorących dyskusjach w redakcji postanowiliśmy go wówczas nie puszczać. Puszczamy teraz. Takie spostrzeżenia mieliśmy A.D. 2015. Zobaczymy, jakie będziemy mieli w drugiej połowie lipca. Czy coś się zmieniło? Mamy nadzieję, że wiele się zmieni. Oczywiście na wielki plus.

Kolejna edycja Tour de Pologne za nami (2015 – przyp. red.). Kolejny już raz wszyscy są niezwykle zadowoleni, wszyscy mówią, że to niesamowity organizacyjny sukces, że ścigano się na wysokim poziomie, że mamy za sobą kolarskie święto i że myślą o przyszłorocznej edycji. A jak jest? Cztery rzeczy psują nam ogólny wizerunek naszego narodowego wyścigu.

Komentatorska wtopa

O, jest helikopter, jest telewizja. Tradycyjne już nadawcą sygnału z imprezy, podobno największej medialnie imprezy sportowej w Polsce, było TVP. Czyli ludzie z Woronicza z rzekomo silną redakcją sportową. Tym razem nie zabrakło obrazków z powietrza, bo śmigłowce na Tour de Pologne przyleciały w przeciwieństwie do mistrzostw Polski. Z Sobótką wyścig dookoła kraju, a raczej przez Śląsk i Małopolskę, miał jeden wspólny mianownik: komentarz red. Szczęsnego. Niegdyś śmigał jako latający na motocyklu reporter w peletonie przepytując na żywo np. Wadka za kierownicą drużynowego samochodu. Kamera oczywiście przypadkowo zoomowała na prędkościomierz: ach, to niesamowite tempo…

Słówko „niesamowite” wiele razy pojawiło się również w tegorocznej transmisji. Tak samo zresztą jak fraza „Luczenko, którego dobrze pamiętamy z Tour de Suisse”. Szwajcarską etapówkę publiczna, konkretnie TVP Sport, w tym sezonie zresztą też transmitowała. Nie widziałem, więc się do helweckiej jakości nie odniosę, lecz słyszałem, że było cieniuteńko. Czy komentowanie Tour de Pologne tę cieniznę pobiło? Trzeba by porównać. Obawiam się jednak, że jest tak samo. Tak samo źle.

Niekompetencja komentatorskiego duetu aż biła drzwiami i oknami w to upalne lato. Nie chodzi nawet o nieumiejętność identyfikowania zawodników, chociaż wystarczyłoby się jedynie trochę orientować w temacie, by wiedzieć, że z Giantu na górskie etapy w grę wchodzi jedynie Craddock, że w Treku trzeba uważać na Zoidla, a najlepszym z Cannondale jest Formolo. W Astanie do pomocy Aru pozostają Tiralongo czy Cataldo. Jeśli to się wie lub ma jako-takie pojęcie, to na górskich etapach widząc charakterystyczne koszulki teamów, można nawet zgadywać nazwiska bohaterów. A tu nie było nawet zgadywania, tylko „zawodnik takiego, a takiego zespołu”. Nie widzieli numeru startowego, nie było kolarza. I cały czas szukanie Aru. Szukanie Kwiatkowskiego. Gadka, że go nie ma w grupce prowadzącej. Gadka powtarzana 30, 40 razy. Wielki zawód…

Niby coś tam o kolarstwie była mowa, lecz niczego z niej o kolarstwie tak naprawdę nie można było się dowiedzieć. Dla osoby, która po Teleexpressie pozostała na Jedynce, i zaserwowała sobie Tour de Pologne kolarstwo jeśli było czarną magią, to taką pozostało. „Peleton to ogromna siła”. Ludzie, ile można? Ten pan od wywiadów to już w ogóle przeszedł samego siebie. Jeden zestaw pytań „how do you feel” i coś tam z mountains. To nawet nie był szkolny, ale przedszkolny angielski. Z czymś takim do telewidzów?

Jeśli już nie mamy co powiedzieć, to przynajmniej stwórzmy klimat. Nie trzeba być od razu euforycznym, lecz przynajmniej lekko zaangażowanym w sukcesy biało-czerwonych. Ale gdzie tam. Wygrywa Maciej Bodnar – gdybym spał przed telewizorem, nie obudziłby mnie żaden okrzyk radości i pierwsze worldtourowe zwycięstwo Bodiego bym przespał. Idzie ogień w sprincie, czyli jakieś emocje być powinny – w dziupli komentarz gorszy niż na przymusowym niedzielnym pikniku z zakładu pracy. Już większe napięcie były na angielskim Eurosporcie. Nietreściwość. Kontentowa pustka. A te niby śmieszno-ironiczne konwersacje ala Wyrzykowski/Jaroński pozwólcie, że przemilczę.

Co zaś się tyczy obrazu – podawano różnice, przewagę, chociaż ta potrafiła wynosić sześć, by 20 sekund później już 3:50 minut. W sumie było okej, nawet bardzo okej i nie ma się do czego przyczepić. Gdyby jeszcze tylko motocyklista z kamerzystą nie ciągnął Astany bodajże na Gubałówce.

TVP nie pomaga Tour de Pologne, wręcz przeciwnie. Tyle, że organizatorzy tego nie widzą, bądź nie chcą widzieć, ponieważ TV daje im wymarzoną reklamę i czas antenowy. Gdyby przy Sobczyńskim siedział Ryba Baranowski, byłoby o trzy nieba lepiej. Ale nie siedział. I zanosi się na to, że nigdy nie będzie siedział, a zamiast tandemu komentator-ekspert będziemy przysłuchiwać się refleksjom pary „poudaję, że wiem”-„nie wiem”.

Otoczka czyli dmuchamy balon

Wszyscy przełkniemy balony, bo balony to sponsorzy, a sponsorzy to kasa na organizację. Możemy też przełknąć tą sielankową kiczowatość na mecie i puszczanie disco-polo, chociaż te akurat zgromadzonym kibicom się podoba. Kibice, turyści, bawią się trzymając w ręku darmowe gadżety. Ale nie można już przełknąć sztucznego nadmuchiwania – noto bene – marketingowego balonu. Owszem, Tour de Pologne należy do WorldTouru – i chwała mu za to – nie stanowi jednak jakiegoś ważnego punktu w międzynarodowym kalendarzu. To tylko jeden z kilku wyścigów zawieszonych między Tour de France a Vuelta a Espana. Wyścig, na który nikt specjalnie nie przygotowuje formy, nawet nie zawodnicy CCC Sprandi, którzy mają ciekawsze zadania. Nie róbmy z Tour de Pologne jakiś mega klasowych zawodów wspominając o słynnych trzech wyścigach. Zespoły z pierwszej dywizji muszą w nim wystartować, bo inaczej zapłaciliby niemałą karę. Wysyłają na niego z reguły drugie garnitury, chociaż zdarzają się nazwiska-perełki. Był Cancellara – nie pokazał nic, przegrywając czasówkę z Wigginsem. Był Nibali – nie pokazał nic. Był Scarponi – to samo. Był Basso – również. Pewien wyjątek stanowił Ballan, teraz Aru, który dla mnie trochę niespodziewanie włączył się do rywalizacji o generalkę. A tak, to o zwycięstwo końcowe walczą zawodnicy z drugiego planu. Taki już los wyścigów z „pomiędzy”, należy się z tym stanem rzeczy pogodzić.

Robienie z Kwiatkowskiego głównego faworyta tegorocznej edycji mistrzowi świata wyszło bokiem. Kiedy rok temu Majka znajdował się akurat na fali wznoszącej i niewiele potrzebował, by po „Wielkiej Pętli” utrzymać dyspozycję, to przecież Michał we Francji formy po prostu nie miał. I cała ta głupia retoryka, że on przyjeżdża do Polski, by się zrehabilitować i udowodnić po ostatniej passie niepowodzeń, że Kwiatkowski nadal się liczy, jak można było przeczytać, to było kolejne nadmuchiwanie balonika. Balonik w końcu musiał pęknąć. Kwiato przyjechał na Tour de Pologne, by zaprezentować tęczową koszulkę polskim kibicom, którzy zresztą wspaniale się zachowali, gdy go odcięło. I tyle. Dla nich zaszarżował niezbyt przemyślanie na etapie wokół Bukowiny. Historia o jego „incydencie klozetowym” jest tak absurdalna, że aż straszna. Gdyby wyjawiły ją brukowce, można by zrozumieć, taka ich natura. Ale że dyrektor wyścigu? Wystarczyło powiedzieć, że cierpiał na problemy żołądkowe, rzeczywiście był blady jak ściana. Ale sugerować między wierszami, że miał biegunkę i jakaś pani nie chciała go free wpuścić do WC? Dajcie spokój, nie przystoi.

Trasa non profil

Tour de Pologne to etapy płaskie połączone z kryteriami ulicznymi, dwoma ciekawymi górskimi odcinkami oraz finałową czasówką. Jedni uważają to za zaletę, inny za wadę. Na miszmasz etapów płaskich, pagórkowatych i górskich można sobie pozwolić, gdy do rozplanowania są trzy tygodnie, a nie jedynie siedem dni. Katalonia, Kraj Basków czy Eneco Tour mają charakterystyczny układ i dedykowane są odpowiednim zawodnikom. Tour de Pologne to z kolei trzy wyścigi w jednym. Najpierw wyścig numer jeden – dla sprinterów. Potem wyścig numer dwa – dla górali. A na koniec wyścig numer trzy – dla czasowców.

A czy nie można byłoby postarać się o zorganizowanie wyścigu typowo sprinterskiego bądź typowo górskiego? Opcja pierwsza: cały tydzień dla specjalistów od szybkich finiszy z końcówkami po rundach. Gdzie coś podobnego znajdziemy? Opcja druga, znacznie mi bliższa: w górach. Zaczynamy w Karkonoszach (dwa dni), kończymy na Podhalu oraz w Bieszczadach, dokąd prawdopodobnie wjedzie TdP. W sumie pięć dni ścigania pod górę, plus jeden przejściowy płaski etap, który mógłby być też ITT. Lecz gdyby to ode mnie zależało, czasówkę całkowicie bym wykreślił – na pewno ostatniego dnia, a zamiast tego umieścił etap przyjaźni do Krakowa wzorem z Grand Boucle. Dlaczego wyrzucić czasówkę? Różnice w top 10 czy top 20 na Tour de Pologne są niewielkie, w ITT można je zniwelować, można na wcześniejszych etapach górskich kalkulować. A w nowym wydaniu nici z rachowania, trzeba byłoby się wszędzie zaginać. Czasówka ostatniego dnia niszczy Tour de Pologne, ponieważ robi z niego wyścig-loterię. Wystarczy w miarę wysoko przeżyć Głodówkę, Równicę czy Gliczarów i na czas odrobić stratę. Patrz Weening, patrz Izagirre. To co, że kilometraż transferów będzie spory. Kiedy on jednak był krótki?

Związki partnerskie

Czesław Lang ma w kieszeni podpisane wieloletnie umowy z różnymi miastami partnerskimi, przez które musi przebiegać trasa Tour de Pologne. Kraków, Katowice, Bukowina, przepraszam Bukovina Terma… Z tych względów wyścig musi się skoncentrować na południu kraju. Dla organizatora podobne rozwiązanie jest wręcz wymarzone, bo daje gwarancję finansową i ciągłość. Dla kibiców z regionu również, bo mogą rok w rok oglądać peleton z bliska. Jednak dla samego eventu powtarzalność marszruty niesie z sobą więcej wad niż zalet. Wieje po prostu nudą. Pozostając przy aktualnej formule zamiast gościć w Dąbrowie czy Zawierciu, można byłoby przecież odwiedzać wielkie miasta, jak Wrocław, Poznań, Szczecin – przynajmniej wtedy byłaby namiastka „dookoła Polski”. Skądże, Dąbrowa i Zawiercie to na bank fajne miasta, lecz jeśli chcemy przybliżyć Polskę światu, a temu służą slogany „szlakiem Jana Pawła II”, z „ziemi włoskiej do Polski” czy tegoroczne hasło „łączymy stolice”, powinniśmy przedstawić te piękniejsze zakątki i te większe centra. Co takiego zachęcającego jest w Jaworznie? Raczej nic.

Nie zrozumcie mnie źle: ja lubię Tour de Pologne. Tylko kiedy sobie pomyślę, że mogłoby być jeszcze lepiej… 🙂