Danielo - odzież kolarska

Motorki potworki

Ban na całe życie albo cztery lata, a nie jakieś tam sześć miesięcy i 200 tys. franków. Tyle powinna wynosić kara dla gościa, który zostanie przyłapany na moto-dopingu. Dla gościa bądź gościówy. Ale znając życie Femke Van den Driessche po zawieszeniu wróci do peletonu, jak gdyby nigdy nic.

Wspomaganie technologiczne jest na pewno bezpieczniejsze niż szprycowanie się, bo i ryzyko powikłań mniejsze, i ilość kontroli mniejsza. Kiedy kolarze po wklepaniu danych w system ADAMS muszą być codziennie przygotowani na wizytę panów proszących o próbki, tak w przypadku silniczka w korbie muszą uważać jedynie w trakcie wyścigów. I to wyłącznie tych najważniejszych.

Unia sprawdza rowery w miarę regularnie od zeszłego roku. Czy to w Mediolan-San Remo czy w Giro d’Italia. Jak na razie nie odnotowano żadnej wpadki, wszystkie prześwietlone jednoślady okazały się czyste. Jednak czujność federacji nie została uśpiona, tym bardziej, że w raporcie tzw. “Komisji Prawdy” jednoznacznie stwierdzono, że doping mechaniczny stanowi realną groźbą dla ścigania.

I bardzo dobrze się stało, że UCI tym razem trzymała rękę na pulsie. Bo przesłanek mówiących o ewentualnym silniczkowym koksie było sporo. Czy to wajchowanie Fabiana Cancellary sprzed kilku lat, czy wirujący rower Rydera Hesjedala po upadku. Kanadyjczyk zresztą nigdy nie wierzył w fakt zastosowania podobnych mechanizmów w zawodowym peletonie. Nikt nie byłby na tyle głupi, mówił. A jednak był, była. Jest.

Na wyniki kontroli nie trzeba czekać tygodniami bądź miesiącami. Wyciąga się albo skaner, albo czujnik na bluetooth i jazda. Wszystko pięknie widać niczym na RTG. Kabelki, przekaźnik itd. Tak, trzeba być niespełna rozumu bądź naiwnym, by sądzić, że się nie zostanie przyłapanym. Van den Driessche przyskrzyniono i nieważne, jak niektórzy podają, że rower nie był jej, że znajomego, że przypadkiem znalazł się w boksie. “Stunningowany” rower był wpisany jako jej zapasowy. I tyle w temacie. Gdyby obowiązek kontroli wprowadzono w życie kilka lat temu, to może winę udowodniono by również Cancellarze i Hesjedalowi. Teraz można jedynie gdybać, co i jak.

Doping technologiczny nie jest moralniejszy od normalnego, poniekąd jest nawet gorszy. Połykając białe tableteczki oszukuje się samego siebie, rodzinę i konkurencję. Stosując silniczki oszukuje się samego siebie, rodzinę i konkurencję. Niby to samo. Różnica polega na tym, że doping EPO czy hormonami wzrostu teoretycznie może się negatywnie odbić w przyszłości na zdrowiu zawodnika. Kto się już decyduje na zakazane dozowanie musi zdawać sobie z tego sprawę i ponieść konsekwencje . Kto się decyduje na zamontowanie motorka, tego czeka utrata reputacji, dobrego nazwiska, wizerunku. Ten można jednak odbudować. Pamięć ludzka miewa spore dziury.

Dopalacze w żyłach przyspieszają nogi, które wprawiają w ruch rower. Niedozwolona konstrukcja mechaniczna przyśpiesza rower niezależnie od tego czy ma się napompowane nogi czy nie. Jasne, i jedno, i drugie nie jest uczciwe. I jedno, i drugie należy z peletonu wyplenić. Z eliminacją moto-dopingu powinno pójść jednak o wiele łatwiej niż z tradycyjnym dopingiem. Wystarczy na każdym wyścigu przyjrzeć się bliżej rowerom top 10 i kilku wytypowanym wcześniej.

Moralności się w ten sposób nie przywróci, ale można będzie “odstrzelić” mechanicznych oszustów.