Danielo - odzież kolarska

Podsumowanie sezonu 2015: wiosna

Kolarski rok 2015 powoli przechodzi do historii. Czas na krótką retrospekcję najważniejszych wydarzeń mijającego sezonu, który symboliczne podzieliliśmy na trzy okresy – wiosnę, lato i jesień. 

Contador vs Froome na Vuelta a Andalucia

Kto by się spodziewał, że walka między tymi dwoma zawodnikami rozpocznie się już w lutym? Kolarstwo się zmienia. Kiedyś o zwycięstwo w tak wczesnej fazie sezonu walczyliby zawodnicy z drugiego szeregu, a obecnie od samego startu wysoką dyspozycję prezentują liderzy zespołów.

Pierwsze bezpośrednie starcie to etap numer trzy z metą na Alto de Hazallanas. Contador atakuje na 7 kilometrów przed metą. Froome jest w głębokim kryzysie. Nie ma go nawet w grupce goniącej, ale czeka na niego Peter Kennaugh. “Księgowy” na 5 kilometrów przed metą ma już 34 sekundy przewagi.

Szykuje się nokaut. Jednak Froome nie powiedział ostatniego słowa. Brytyjczyk w swoim stylu reguluje własne tempo, minimalizując straty. Na kresce melduje się 19 sekund po Hiszpanie.

Nazajutrz kolejne starcie na podjeździe pod Alto de Allanadas. Trudne są zwłaszcza ostatnie 3 kilometry, ze średnim nachyleniem 12,6%. W peletonie pracował Team Sky, co zapowiadało atak Froome’a. Na najbardziej stromym fragmencie Froome oderwał się od wszystkich. Nawet “El Pistolero” nie zdołał za nim pojechać.

Ostatnie kilometry strasznie się dłużyły. Ostatecznie Froome wyprzedził Contadora o 29 sekund, co wywindowało go na pierwsze miejsce w klasyfikacji generalnej i zagwarantowało triumf w Vuelta a Andalucia. Alberto Contador musiał uznać wyższość rywala, który w “generalce” wyprzedził go o zaledwie 2 sekundy. Poza tą dwójką nikt się w wyścigu nie liczył.

To była piękna walka i zapowiedź tego na co liczyliśmy w Tour de France, jak wiemy na próżno. “Biały Kenijczyk” zaszachował we Francji całą stawkę, a mający w nogach zwycięskie Giro d’Italia Contador nie potrafił wykrzesać z siebie na to odpowiedzi.

Szaleńczy Kwiatkowski na szóstym etapie Paryż-Nicea

Michał Kwiatkowski na wyścigu Paryż-Nicea stawił się w wysokiej formie. Na dzień dobry sięgnął po zwycięstwo w prologu, rzucając rękawicę Richiemu Porte.

fot. ASO/G.Demouveaux

fot. ASO/G.Demouveaux

Góry nadeszły wraz z czwartym etapem z metą na Croix de Chaubouret, gdzie Polak świetnie minimalizował straty, meldując się na mecie trzeci, zaledwie 8 sekund za Australijczykiem i wspierającym “Diabła z Tasmanii” Geraintem Thomasem.

Przed szóstym dniem rywalizacji mistrz świata utrzymywał  sekundę zapasu nad Porte w klasyfikacji generalnej. Odcinek wiódł z Vence do Nicei po pagórkowatym terenie. Do pokonania sześć kategoryzowanych podjazdów, w tym trzy pierwszej kategorii, a wszystko to przy akompaniamencie deszczu.

W takich warunkach “Kwiatek” spróbował wykorzystać swoje znakomite umiejętności techniczne na mokrych zjazdach. Przy pomocy kolegów z ekipy oderwał się na zjeździe z Côte de Châteauneuf i zyskał 35 sekund przewagi nad grupą Porte’a. Niestety wspinaczka nie wychodziła tak dobrze Kwiatkowskiemu jak zjazdy i dlatego już na Côte de Coarazec przewaga topniała, a na kolejnym podjeździe pod Saint-Roch akcja została zlikwidowana.

Jednak mistrz świata nie złożył broni i gdy tylko zdobył szczyt Saint Roch znów ruszył do ataku. Wspólnie z Michałem Gołasiem Tonym Martinem zgubił Porte’a i w błyskawicznym tempie zakończył harce ucieczki. Nadzieje na powodzenie akcji rosły.

Do mety było jeszcze daleko i wraz z początkiem ostatniego zbocza – Peille – przewaga ponownie zaczęła maleć. Słabość mistrza świata uwydatnił jadący obok niego Tony Gallopin, który nie znalazł w Kwiatkowskim wsparcia. Francuz lekko się oderwał i odjechał po etap i pozycję lidera. Z tyłu grupa Richiego Porte złapała Polaka w połowie wspinaczki. Australijczyk błyskawicznie zaatakował, natomiast Kwiatkowski spadał na coraz to niższe pozycje w stawce.

Wybawieniem okazał się zjazd ku mecie, na którym najpierw wyłożył się Porte, a po chwili Thomas. Kolarz Etixx-Quick Step dzięki temu powrócił do grupy z “niebiańskimi” w składzie. Odważne ataki miały mu zapewnić zwycięstwo w wyścigu, jednak przed górską czasówką  na Col d’Eze spadł za Gallopina i Porte. Ostatecznie “wyścig ku Słońcu” Kwiatkowski zakończył na drugim miejscu za Australijczykiem, ale styl w jakim tego dokonał zyskał mu kolejne rzesze sympatyków.

Niespożyte siły Paterskiego na Volta a Catalunya

Maciej Paterski ma za sobą najlepszy sezon w swojej karierze. Polak może być zadowolony z pierwszej części sezonu, z drugiej już niekoniecznie, ale to głównie ze względu na zbytnią eksploatacje podczas wiosny. Ale przejdźmy do meritum.

22 marca Maciej Paterski stanął na starcie Mediolan-San Remo – najdłuższego wyścigu w kolarskim kalendarzu. Zawodnik CCC Sprandi Polkowice po prawie 7 godzinach jazdy i 300 kilometrach w nogach zakończył imprezę w pierwszej grupie na 22. miejscu. Prosto z mety ruszył w podróż do Hiszpanii, najpierw 50 kilometrów samochodem do Nicei, stamtąd lot do Barcelony i na koniec kolejne 50 kilometrów samochodem do Calelli, gdzie usytuowano start pierwszego odcinka wyścigu w Katalonii.

Polak był zapewne niewyspany i zmęczony, ale nie na tyle, by nie zabrać się w ucieczkę dnia. Jego kompanami byli Pierre Rolland i Bart De Clerq. Akcja została odpuszczona przez peleton, któremu zabrakło precyzyjnych informacji o wypracowanej różnicy. Trójka harcowników zachowała bezpieczną przewagę, a że żaden zawodników nie miał pomysłu na wcześniejsze rozstrzygnięcie etapu, więc doszło do sprintu. Najszybszy z tej trójki okazał się Paterski, który nie tylko pokonał dwójkę towarzyszy, ale również nękające go pod koniec kurcze.

Zawodnik z Krotoszyna spędził dwa dni w koszulce lidera. Na więcej nie znalazł sił, ale w tym wyścigu dał jeszcze o sobie znać. Na etapie numer pięć zabrał się w ucieczkę i był bardzo bliski drugiego zwycięstwa – zameldował się na trzecim miejscu. Nazajutrz również próbował swoich sił na słynnym podjeździe pod Montjuic, ale tym razem na odjazd nie pozwolił mu Alejandro Valverde.

Paterski nie wygrał całego wyścigu, lecz odniósł jedno z największych zwycięstw dla CCC Sprandi Polkowice w historii istnienia ekipy, pierwsze w wyścigu rangi WorldTour. Dwa miesiące później wygrał swój wyścig etapowy – Tour of Croatia (2.1), dorzucając do tego dwa etapy.

Rajd Roelandtsa na wietrznym Gandawa-Wevelgem

Wyścig z Gandawy do Wevelgem na długo pozostanie w pamięci kibiców, a jeszcze dłużej w świadomości kolarzy, którzy mieli (nie)szczęście wziąć w nim udział. Od początku panowały fatalne warunki pogodowe – lał deszcz i wiał porywisty wiatr.

To niby tylko deszcz i wiatr, ale bardzo szybko wyścig zamienił się w szkołę przetrwania. Boczny wiatr dzielił peleton na grupki, kto nie miał siły po prostu stawał, lub parkował w rowie. Armagedon. Z jazdy w takich warunkach szybko zrezygnował Bradley Wiggins. Martin Velits  i Edvald Boasson Hagen złamali obojczyki, a Jack Bauer swoją złość rozładował na własnym rowerze.

Ze względu na warunki sytuacja na trasie zmieniała się jak w kalejdoskopie. Najtwardsi przystosowali się do panujących warunków, a kluczowa akcja rozpoczęła się na 164 kilometrze. Jurgen Roelandts ruszył do przodu i zaczął budować przewagę, natomiast za odrabianie strat wzięli się Stijn Vandenbergh, Daniel Oss, Geraint Thomas, Sep Vanmarcke i Jens Debusschere, do których dojechał Luca Paolini.

Pomimo, że Belg jechał samotnie, to jego przewaga rosła – na 194 kilometrze wynosiła 2 minuty. Wydawało się, że Roelandts wita się z gąską, jednak w końcu zmęczenie upomniało się o swoje. Na 34 kilometry przed metą przewaga spadła do 1 minuty i 30 sekund. Zawodnik Lotto Soudal próbował walczyć, ale jego szaleńca akcja zakończyła się 18 kilometrów przed celem. Szóstka szybko wyprzedziła Belga i zaczęła rozgrywać wyścig na nowo.

Zwycięzcą został kokainowy chłopak Luca Paolini. Drugie miejsce przypadło Terpstrze, pomimo że 15 kilometrów przed metą miał defekt. Najniższe miejsce na podium wywalczył Thomas, który po jednym z podmuchów zapoznał się z warunkami panującymi we flandryjskich rowach. Bohater wyścigu – Jurgen Roelandts – zakończył rywalizację na siódmym miejscu.

Do wyścigu  kibice na pewno będą wracać latami. Idealnie wszystko podsumował Christian Knees, który ocenił, zmagania jako “surrealistyczne dzieło”.

“Wyskoczył jak Benoot z konopi”

Sezon 2015 nie zapowiadał, że objawi się nam nowy zawodnik znakomicie czujący się na bruku. Owszem 21-letni Belg Tiesj Benoot był uważany za ogromny talent. Osiągał bardzo dobre wyniki w kategoriach juniorskich, ale nikt nie spodziewał się, że wystrzeli już w pierwszym zawodowym sezonie.

Już pierwsze północne klasyki pokazały, że jest w dobrej formie. W nagrodę za dobrą postawę został wybrany do składu Lotto Soudal na Ronde van Vlaanderen – czyli najważniejszy wyścig dla każdego Belga. Benoot miał nieść pomoc liderom – Jurgenowi Roelandtsowi i Andre Greipelowi. Wyścig potoczył się jednak tak, że to 21-latek pojechał na własne konto.

Przez cały wyścig był niemal niewidoczny, ale trzymał się czuba. Omijały go kraksy i defekty. Nie zabierał się w niepotrzebne akcje. Pojechał wyścig jak stary wyga. Ku zaskoczeniu wszystkich zajął piąte miejsce. Od razu został okrzyknięty nowym Boonenem, ale takie oceny są przedwczesne. Na fali sukcesu wystartował w Paryż-Roubaix, gdzie nie spisał się najlepiej. Mimo to sezon może zaliczyć do udanych, gdyż poza tym sukcesem osiągnął kilka solidnych wyników, które napawają optymizmem. Jeśli nadal będzie rozwijał się w kolejnych sezonach i sięgnie po wielkie sukcesy, to zostanie następcą Boonena.

Przejazd kolejowy na Paryż-Roubaix

To co wydarzyło się na trasie Paryż-Roubaix co słabsze jednostki przyprawiło o palpitację serca. Wiemy, że dla kolarzy cenna jest każda sekunda, ale rozsądek i chłodna głowa są cenniejsze.

roubaix pociag

Szlabany kolejowe w historii kolarstwa zajmują swoje miejsce. Wiele było dyskwalifikacji i kar za zbagatelizowanie czerwonego światła lub opuszczonych szlabanów kolejowych. Jednak warto zwrócić uwagę, że świat idzie do przodu i pociągi suną po torach coraz szybciej. Szczególnie francuskie szybkie koleje. W tym roku w “Piekle Północy” spora grupa kolarzy wykazała się zwykłą bezmyślnością, mianowicie przebiegali pod opuszczonym szlabanem kolejowym, w kierunku którego zbliżał się TVG, pociąg osiągający regularną prędkość 320 km/godz. To mogło zakończyć się ogromną tragedią. Żaden z zawodników nie został nawet zdyskwalifikowany, pomimo że przepisy UCI przewidują taki scenariusz. Nic nie wniósł także protest francuskiej kolei.

Podobna sytuacja miała miejsce w Ronde van Vlaanderen orlików. Tu przynajmniej  młodsi zawodnicy zostali ukarani za swoją niefrasobliwość.

“Polski Amstel Gold Race” i niesamowity Cauberg Matthewsa

Amstel Gold Race to specyficzny wyścig. Jego profil wygląda jak grzebień, pełno tu krótkich i stromych podjazdów. Mimo to, to co najważniejsze zwykle  rozgrywa się na ostatnim podjeździe pod Cauberg, którego szczyt usytuowano 2 kilometry przed metą. Tak też było w tym roku.

fot. BettiniPhoto/Merida Polska

fot. BettiniPhoto/Merida Polska

Zabawę na podjeździe, tak, jak rok temu rozpoczęło BMC. Z tą różnicą, że jako pierwszy zaatakował Ben Hermans, a nie Samuel Sanchez. Za Belgiem ruszył Maciej Paterski. To nie oni jednak mieli być głównymi postaciami tego widowiska.

W odpowiednim momencie do ataku przeszedł Phillipe Gilbert. Były mistrz świata zna ten podjazd jak własną kieszeń i nikt nie jest w stanie go tu pokonać. Ale w tym roku jeden zawodnik napsuł mu  krwi. Zaraz za Gilbertem wyrósł Michael Matthews. Belg myślał, że spokojnie sobie z nim poradzi i wrzucił wyższy bieg, ale gdy się obejrzał na jego kole dzielnie trzymał się Australijczyk. Gilbert próbował wszystkiego, aby go zgubić, z kolei “Bling” zaciskał zęby. Nie puścił koła. Udało mu się. Na szczyt Caubergu dojechali razem. Za nimi kilku zawodników próbowało odskoczyć od grupy. Najpierw Alejandro Valverde, następnie Damiano Caruso, a za Włochem pojechał Michał Kwiatkowski.

Gilbertowi nie pasował ten układ, dlatego nie dawał zmian Matthewsowi. Grupa zawodników mogących walczyć o zwycięstwo zwiększyła się do osiemnastu nazwisk. Doszło do masowego sprintu. W normalnych warunkach Matthews wygrałby go bez problemu, ale po pokonaniu Caubergu jego nogi nie były w najlepszej formie. Zwycięstwo padło łupem Michała Kwiatkowskiego, który popisał się finiszem życia. Dla Polaka był to największy sukces w karierze, po złotym medalu mistrzostw świata i jedyne zwycięstwo w tęczowej koszulce.

Po wyścigu Kwiatkowski tłumaczył, że nie czuł się najlepiej i kilkanaście kilometrów przed metą chciał odpuścić. Z pomocą przyszedł mu Gianni Meersman. Belg powiedział, że cała drużyna jedzie na niego i nie może tego nie wykorzystać. Niestety moment słabości nie był chwilowy. W kolejnych dwóch imprezach ardeńskiego tryptyku mistrz świata nie włączył się do walki o zwycięstwo, a w kolejnych miesiącach zgubił całkiem formę.

Wystrzał Zakarina

Nic nie zapowiadało, że pierwszy sezon w WorldTourze będzie dla Ilnura Zakarina tak udany. Tatar ma na swoim koncie masę zwycięstw w mniejszych wyścigach z poprzednich sezonów. Jednak wyścigi WorldTour to zupełnie inny poziom ścigania.

Pierwszy przebłysk kolarza Katushy to Vuelta a Catalunya. Rosjanin po solidnej jeździe zajmuje dziewiąte miejsce w klasyfikacji generalnej. Następnie bierze udział w wyścigu Tour de Romandie – jednym z najbardziej prestiżowych wyścigów na świecie. Obok niego na starcie stają m.in. Chris Froome, Nairo Quintana, Vincenzo Nibali, Rigoberto Uran i Rafał Majka. Zakarin od pierwszego etapu jedzie czujnie i nie traci czasu. Po raz pierwszy imponuje na etapie czwartym z metą na Champex-Lac. Zwycięstwo pada łupem Thibaut Pinot, a Rosjanin minimalizuje straty, zrywa z koła m.in. Nairo Quintanę i przyjeżdża 7 sekund za Francuzem i 13 przed grupą faworytów. Po tym etapie zajmuje drugie miejsce w klasyfikacji generalnej i zaczyna się liczyć w kontekście walki o zwycięstwo. Wyścig kończy się czasówką, która pada łupem Tony’ego Martina. Zakarin jedzie czasówkę życia – notuje trzecie miejsce na etapie, jest lepszy m.in. od Chrisa Froome’a i triumfuje w klasyfikacji generalnej Tour de Romandie.

Forma Zakarina bardzo szybko uleciała. Na Giro d’Italia nie potrafił powalczyć ani na czasówce, ani w klasyfikacji generalnej. Zdołał po ucieczce wygrać jeden z etapów. Może to dobrze, iż tak się stało, bo podejrzenia co do jego osoby jeszcze by się nasiliły. I nie tylko dlatego, że w 2009 roku wpadł na sterydach.

Pościg Contadora na Mortirolo

Po czternastym etapie Giro d’Italia Alberto Contador miał w miarę komfortową sytuację. Nad drugim Fabio Aru wypracował 2 minuty i 38 sekund przewagi. Na piętnastym etapie Włoch odrobił 3 sekundy, ale najtrudniejsze nadal było przed nimi.

fot. ANSA/LUCA ZENNARO

fot. ANSA/LUCA ZENNARO

Na kolarzy czekało piekielne Passo di Mortirolo. Po starcie ukształtowała się liczna ucieczka, ale ekipa Tinkoff-Saxo nie dała jej daleko odjechać. Przewaga uciekających oscylowała w okolicach 2 minut. Taka sytuacja nie odpowiadała kolarzom Katushy. Po przekroczeniu pojazdu Aprica rozpoczęli nadawanie mocnego tempa na zjeździe. Peleton rozbił się kilka mniejszych grupek, a gumę złapał Alberto Contador, zostając za zasadniczą grupą.

Pech Hiszpana dodał animuszu kolarzom Katushy i Astany, którzy wyczuli szansę na “odstrzelenie” Contadora. Wspinaczkę pod przełęcz Mortirolo lider wyścigu rozpoczął z 52 sekundami straty do grupki Aru. Szybkie tempo sprawiło, że ucieczka została doścignięta. Na czele pozostali Fabio Aru, Mikel Landa i Steven Kruijswijk. Nikt nie spodziewał się, że grupka powiększy się o jednego zawodnika. Alberto Contador błyskawicznie zniwelował straty i już 8 kilometrów przed szczytem Mortirolo jechał ramię w ramię z Fabio Aru. Z przodu kręcił samotny Kruijswijk.

Dla “El Pistolero” to było za mało. Po chwili oddechu ruszył do przodu. Za nim pojechał Landa. Aru nie dał rady skontrować.

Hiszpan bardzo szybko złapała Holendra, a z tyłu katusze przeżywał Aru. Na finałowym podjeździe pod Aprikę ponownie ruszył Kruijswijk. Kontrował Landa is zybko go wyprzedził, odjeżdżając po zwycięstwo etapowe. Contador jechał spokojnie swoim tempem, trzymał się Holendra i minimalizował straty.

Landa przekroczył linię mety 38 sekund przed Contadorem, natomiast Sardyńczyk zakończył ten etap na siódmym miejscu z 2 minutami i 51 sekundami straty. Jazda “Księgowego” na tym etapie przypomniała wielu kibicom jego najlepsze czasy. To na Mortirolo Contador wygrał Giro d’Italia. Późniejszy kryzys w drodze do Sestriere, gdzie Aru nadrobił 2:25, nie odwrócił już losów wyścigu.