Danielo - odzież kolarska

Nihil novi?

fot. Jakub Zimoch/rowery.org

Nazywa się Majka, Rafał Majka. Jeździ z numerem 45, czyli numerem na wspinanie się po górach. Choć miał w nich pomagać Contadorowi, wygrał dzisiejszy etap Tour de France przez legendarny Tourmalet. Co tu dużo gadać: zwycięstwo kapitalne/fenomenalne/wyjątkowe (niepotrzebne skreślić). Ale czy spowodowało one takie same emocje, jak rok temu? Nie. I to też jest bardzo dobre.

Kiedy triumfował w 2014 roku w Pirenejach i Alpach wszyscy byli w pozytywnym szoku. Polak najlepszy na górskim etapie „Wielkiej Pętli”? Nie może być! Majka? Nie może być! A było. Po wycofaniu się „Księgowego”, po kilku puszczonych oczkach zgarnął na deser koszulkę w grochy. Oszaleliśmy, cała kolarska Polska oszalała na punkcie młodziana z Tinkoff Saxo. Do tego jeszcze to słynne „pchamy, pchamy”. Tak się tworzyła historia.

Na 11. etapie Grand boucle napisany został kolejny rozdział tej historii. Bo Majka to już nie jest żaden nobody, na którego nikt nie stawiał, a tym samym niespodzianka  atakująca gdzieś z drugiego planu, tylko chłop z uznanym nazwiskiem. A takiemu z reguły ciężej jest powtórzyć wynik, potwierdzić klasę, niż ponownie zaskoczyć. Nie tylko z tego powodu Majka zasłużył na brawa.

Spokój z jakim podszedł do etapu: mistrzostwo świata. Po wczorajszej porażce całej piwnej drużyny Tinkova co niektórzy zaczęli pukać się w czoło. Majka? Mówił, że jest w formie, że będzie zabawa, że będzie dobrze, a tu taka lipa… Rafa podobnymi głosami zbytnio się nie przejął. Nie musiał. Zrobił swoje, zabrał się w ucieczkę, przyspieszył, gdy inni nie mogli, na premii na Tourmalet zarobił jeszcze jakieś z pięć tysięcy euro, potem przez 50 km kręcił na solo. Równym tempem, spokojnie, prosto do celu. Uśmiechnął się, uniósł pięść, wspomniał o Ivanie i o rodzinie. Po profesorsku.

Tak jak w ubiegłym sezonie wygrane Majki, Przemca na etapie Vuelta a Espana czy Kwiatka na mistrzostwach świata były potrzebne, by polskie kolarstwo zaistniało na międzynarodowej scenie, tak to dzisiejsze było potrzebne, by pokazać, że to nie był jednosezonowy wybryk. Cauterets udowodniło, że nie mamy się czego wstydzić. Po prostu się liczymy w tym kolarskim cyrku jako znacząca nacja. Komu dwa, trzy lata temu by się to w ogóle śniło?

Dlatego też ta rafałowa wiktoria nie cieszy tak, jak ubiegłoroczna. Nic przecież nie smakuje tak samo, jak za pierwszym razem. Czyli co? Mamy zobojętnieć, nie mamy się cieszyć? Pewnie, że mamy, tylko w trochę w inny sposób. Bardziej racjonalny, doroślejszy, bo taki zresztą jest też sam wynik. I tak ma też zresztą być. Im więcej podobnych rezultatów, tym większy prestiż biało-czerwonego rowerowania. O to przecież nam wszystkim chodzi. Żeby polska husarska jazda była normalnością.

fot. Jakub Zimoch/rowery.org