Danielo - odzież kolarska

Czekamy, zatrzymujemy, jak trzeba

Mój Boże, cztery zgony jak nie więcej… Masowy karambol na poniedziałkowym etapie Tour de France, w którym leżało przynajmniej dwudziestu chłopa, a wyglądało, jakby wywróciło się przynajmniej pół peletonu, można by nazwać katastrofą w ruchu lądowym. Chwila nieuwagi, chojractwo, egoizm, zahaczenie i jedno wielkie boom. Złamane nadgarstki, kręgi, zwichnięte barki. Niby to kolarska codzienność, za każdym jednak razem boli strasznie. Nie tylko kolarzy, lecz również tych przed telewizorami.

Odwaga. Tak należałoby opisać zachowanie Christiana Prudhomme’a, bo chyba nie każdy dyrektor wyścigu zdołałby wziąć na siebie odpowiedzialność, zneutralizować i potem na kilkanaście minut zatrzymać grupę. Prudhomme zasłużył sobie na szacunek, nieważne, jak nastawieni jesteśmy do władczych projektów ASO. Szkoda jedynie, że swoją decyzję motywował artykułem takim czy owakim mówiącym o obowiązkowej obecności samochodów z lekarzami. Niby wszystko zgodnie z regulaminem, lecz można było postąpić też bardziej po ludzku. I mieć przepisy w tej wyjątkowej sytuacji po prostu gdzieś. Kto jak kto, ale pozycja Prudhomme’a jest na tyle znacząca i wysoka, że nikt mu nie podskoczy.

Francuz pokazał jaja. Mógł jednak pokazać jeszcze większe jaja. Mógł np. zasygnalizować i powiedzieć jasno: panowie, z tyłu rozegrała się tragedia, czekamy. Tym bardziej, że ucieczka dnia została już skasowana, grupa do feralnego miejsca i słupa elektrycznego (dobrze, że nie stali tam fani) kręciła razem, do finałowej rozgrywki na Mur de Huy było daleko. Prudhomme mógł oznajmić: stoimy, nie jedziemy, żółta koszulka leży. Pozostali też leżą.

I nikt nie miałby mu tego za złe, na pewno nie kibice. Co prawda żadne proklamowane zasady nie mówią o tym, że należy czekać na lidera wyścigu, który z własnej bądź nieprzymuszonej (tym bardziej!) woli uwikłał się w kraksę. Lecz istnieje coś takiego jak fair play. Kiedy zawodnicy wyrywają do przodu bądź zostają za samochodami technicznymi „za potrzebą”, nikt nie atakuje. Wykorzystanie okazji byłoby w złym tonie. Kiedy upada maillot jaune też nikt nie powinien atakować. W poniedziałek nikt co prawda nie odskoczył, ale też nikt nikt nie zwolnił tempa. Nie wiedzieli? Jeśli nie wiedzieli, to po jaką ch… mamy radio?

W debacie na temat zakazania radia i słuchawek, jaka wybuchła kilka lat temu między zespołami, kolarzami a UCI, jedni podawali argumenty bezpieczeństwa, inni argumenty zdalnego sterowania. Przez eter kolarze mieli zachowywać się jak roboty świetnie poinformowani o różnicach czasowych i ogólnym przebiegu zawodów. Dlaczego dyrektorzy na trzecim etapie nie podali przez radio wiadomości o kolizji i jej konsekwencjach? A może podali, nikt się tym nie przejął? Alberto Contador np. nie zdawał sobie sprawy z wymiarów crashu. Gdy Prudhomme machał rękami z szyberdachu, wielu się zdziwiło i nie zaakceptowało jego postępowania. Znieczulica? Niewiedza?

Problem jest taki, że w obecnym peletonie brakuje zawodnika-przywódcy. Takim, jakim byli Merckx, Hinault czy bliżej naszych czasów Cipollini oraz Armstrong. „Super Mario” mówił „stop” – wszyscy hamowali. Wystarczyło, że Armstrong podniósł rękę, chociaż chciał ziewnąć – wszyscy hamowali. Respekt. A może i strach przed reperkusjami. Obecnie jedyną taką osobowością jest Cancellara, który miał tego pecha, że sam był poszkodowany. Nikt się za nim nie wstawił, nikt się nie wstawił za żółtą koszulką. Ani Contador, ani Quintana, ani Froome. Przykre to, bo gdy w Omanie narzekano na burzę piaskową, to do kogo się zwrócono? Tak, do Fabiana.

Nie ma kolarstwa bez kontuzji i kraks, chociaż każdy wolałby, by peleton do mety dotarł w całości. Ale kiedy już do nich dochodzi, to mimo wszystko, mimo założeń taktycznych, planów na etap, osobistych ambicji powinno się wziąć wzgląd na tych poturbowanych. A tym bardziej wtedy, gdy przekoziołkował prowadzący w generalce. Powinno się czekać, nie oczywiście całą wieczność, jednak czekać. W takich przypadkach jak z wczoraj czekać powinno się wręcz z urzędu, automatycznie. Nie chodzi o zatrzymywanie się po każdym dzwonie, czego obawia się Lefevere wysyłając twittowo głównego komisarza Dobbelaere do domu. Chodzi o zatrzymywanie się przy ekstremach, jak po masówce z udziałem nie pięciu, ale np. 20, 30 zawodników (jakby nie patrzeć 10% peletonu), by ci mieli szansę dołączyć do grupy, o ile pedałowała ona w momencie fikołków razem. Jeśli można przystopować kolumnę w ciężkich warunkach pogodowych, to tym bardziej po takim kolektywnym nieszczęściu, jak lawinowe zderzenia.

Jak to zwykle jednak bywa, jest tez jedno “ale”: na papierze, w teorii czekanie brzmi ładnie, honorowo, tak jak powinno. Pozostaje jedynie kwestia realizacji…