Danielo - odzież kolarska

Różowe historie: listonoszka i syn

Wielki talent, który na swej drodze trafił na jeszcze większy: Felice Gimondi.

Felice Gimondi był wielkim mistrzem. Nie ma na świecie zestawienia największych kolarzy, w którym gdzieś blisko podium nie znajdowałby się urodzony w Sedrinie Włoch. W opracowanym przez Daniela Marszałka rankingu na kolarza wszech czasów Gimondi zajmuje świetne 7. miejsce, wyprzedzając samego Fausto Coppiego. Wielu z absolutną pewnością deklamuje, że byłby jeszcze wyżej, gdyby nie… zajmujący 1. miejsce we wszystkich rankingach Eddy Merckx.

Tak samo jak w przypadku niezliczonej ilości innych włoskich kolarzy, droga Gimondiego do zawodowstwa również rozpoczęła się pracy na rowerze. Mały Felice często towarzyszył w pracy swojej mamie – listonoszce rozwożącej listy na rowerze. Pierwsze doświadczenia z jazdą pod górę zbierał rozwożąc przesyłki do domów znajdujących się na okolicznych wzgórzach. Jego ojciec, kierowca ciężarówki, był zagorzałym fanem kolarstwa i razem z synem jeździli oglądać wszystkie wyścigi odbywające się w okolicy. W taki warunkach, w kolarskim sercu Włoch, Felice Gimondi złapał rowerowego bakcyla.

Gimondi po świetnych wynikach w młodszych kategoriach wiekowych, zwieńczonych sukcesem w Tour de l’Avenir, podpisał kontrakt z grupą Salvarani. W 1965 roku pojechał w swoim pierwszym Tour de France. Dyrektor drużyny, Luciano Pezzi nakazał mu obserwować innych i uczyć się jak najwięcej o zawodowym kolarstwie. Po ukończonym na najniższym stopniu podium Giro, “Wielka Pętla” była drugim trzytygodniowym wyścigiem w jego karierze. Wykorzystując dobrą formę, odpadnięcie lidera drużyny i przetrzymując ataki Poulidora wygrał Tour de France w pierwszym podejściu.

Pomimo świetnej passy we Francji ambicje Gimondiego koncentrowały się przede wszystkim na narodowym tourze. W swoim trzecim starcie, przy bardzo mocnej obsadzie, 25-latek miał pojechać po zwycięstwo. Jak się później okazało, była to jedna z najbardziej kontrowersyjnych edycji w całej historii.

Obok Gimondiego o zwycięstwo walczyła cała armada Włochów i Jacques Anquetil, chcący dołożyć do swojej bogatej kolekcji trzecią różową koszulkę. Wyścig przebiegał tak, jak zakładali wszyscy obserwatorzy i kibice: wszyscy faworyci znajdowali się w czołówce i przed decydującymi etapami w trzecim tygodniu, wszyscy mieli szansę na wygraną.

Kontrowersje zaczęły się, gdy podczas etapów w ostatnim tygodniu. Francuza masowo zaczęli opuszczać pomocnicy. Krążyły plotki o oszczędzaniu ich na kolejne wyścigi, konflikcie ze sponsorem, czy niezainteresowaniu BICa w zwycięstwie w Giro. Tajemnica pozostała nierozwiązana do dzisiaj. Do królewskiego etapu przedostatniego dnia wyścigu Anquetil przystąpił z jedynie dwoma pomocnikami, a za jego plecami z niewielkimi stratami czaili się Włosi.

Dzień wcześniej Maître Jacques musiał samotnie gonić Merckxa, Gimondiego, Adorniego i Mottę. Dzielna pogoń zakończyła się powodzeniem i obroną pozycji lidera, ale Francuz musiał sięgnąć bardzo głęboko do rezerw. Kolejnego i ostatniego dnia wyścigu drużyna Gimondiego narzuciła bardzo wysokie tempo od samego startu. Podczas podjazdu pod Tonale Anquetil stracił kontakt z grupą liderów, ale dzięki szaleńczej pogoni na zjazdach ponownie dołączył liderów. W tym samym momencie zaczęły się kolejne ataki, na ostatni potężny zryw Gimondiego Anquetil nie zdołał już odpowiedzieć.

Włoch mknął do mety z przewagą pozwalającą mu wygrać Giro d’Italia. W tym miejscu rodzą się kolejne wątpliwości: dlaczego nikt inny nie gonił Gimondiego? W grupce z Anquetilem było kilku innych kolarzy, którzy wciąż mieli szanse na różową koszulkę.

W środowisku momentalnie zaczęły krążyć dwie plotki: albo Anquetil dostał walizkę pieniędzy (dosłownie!) za przegranie Giro albo Włosi dogadali się między sobą, że nie ważne kto, byle Włoch. Tak czy inaczej, największym beneficjentem całej sytuacji był młody Felice Gimondi. Gdyby tylko wiedział, jaki potwór wyrośnie z Eddy’ego Merckxa…