Danielo - odzież kolarska

Król Via Roma

Król San Remo i Via Roma był i jest tylko jeden – Eddy Merckx. W najbliższą niedzielę Mediolan-San Remo powróci na legendarną legendarną ulicę, na której wygrywał legendarny Belg.

Otoczona beżowymi kamienicami droga w centrum San Remo była świadkiem jednych z najwspanialszych zwycięstw w kolarskich monumentach. W geście tryumfu ręce wznosili tutaj Coppi i, oczywiście, Bartali, Bobet, van Looy, De Vlaeminck i Freire.

W swojej ponad stuletniej historii Mediolan-San Remo zawsze ruszał spod Castello Sforzesco, renesansowego Zamku Sforzów, ale na przestrzeni wieku kończył się na 3 ulicach liguryjskiego miasteczka: Corsa Cavallotti, Via Roma i Piazzale Italo Calvino. Gdy po II wojnie światowej finisz przeniesiono do centrum San Remo wyścig wszedł w swoje najlepsze lata. Sprinterzy wygrywali na Via Roma z małych i większych grup, albo zostawali w tyle za odważnymi, którzy decydowali się przypuścić atak na Poggio.

Typowa włoska ulica w centrum nadmorskiego miasta stała się sceną, na której swoją wielką karierę rozpoczął i skończył inny kolarski monument. Dziedzictwo „Primavery” i szaleńcza niepewność Via Romy nie mogły znaleźć godniejszego miłośnika niż przystojny Belg, z kruczoczarnymi włosami i wysokimi policzkami.

Peleton zgromadzony w Mediolanie w słoneczny poranek 20 marca 1966, podobnie jak miliony kibiców kolarstwa na całym świecie, nie spodziewał się, że ta niedziela rozpocznie nową erę w historii kolarstwa. Erę, która pozwoli docenić radość z drugich miejsc. Wśród 190 startujących znajdował się ubrany w charakterystyczną białą koszulkę z szachownicą – barwy Peugeot BP – dwudziestoletni Eddy Merckx.

W 1966 Merckx rozpoczynał dopiero drugi sezon startów w zawodowym peletonie. Wcześniejsze lata spędził w gronie amatorów wygrywając 80 wyścigów i zostając mistrzem świata amatorów w Sallanches. Poprzedni sezon w Solo-Superii spędził pod żelazną ręką „Cesarza” – Rika van Looy’a, bez większych sukcesów. Eksperci i kibice widzieli w nim utalentowanego kolarza, ale nikt nie zdawał sobie sprawy ze skali i szybkości, z jaką ten talent się objawi.

W liczącym tradycyjnie niemal 300 kilometrów wyścigu przyszły „Kanibal” rozpoczął zjazdy z Poggio w towarzystwie 20 rywali. Wśród nich znajdowali się Michele Dancelli, Raymond Poulidor, Herman Van Springel czy Adriano Durante. Nowicjusz i nie najlepszy sprinter, jakim był Merckx, wydawał się nie mieć szans z doświadczonymi i szybszymi kolarzami. Na Via Roma wjeżdżali już tylko we czterech: Dancelli, Durante, Van Springel i… Merckx. Być może wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby nie taktyka zaproponowana przez dyrektora sportowego Peugeot:

Nie finiszuj od razu na 100%, zacznij wcześniej, ale na całość pójdź dopiero na ostatnich metrach.

Eddy stosując się do tej rady wyzwał pewnych siebie sprinterów na pojedynek na wytrzymałość. Przyspieszając stopniowo od niemal kilometra przed metą, nadwątlił ich siły, by dokończyć dzieła zniszczenia ostatnim przyspieszeniem na ostatnich 150 metrach. Z brodą niemalże dotykającą kierownicy, z szeroko rozłożonymi łokciami i twarzą, która zdradzała młodzieńczy entuzjazm i radość, Merckx minął metę jako pierwszy. O koło wyprzedził Durante, a o pół długości roweru swojego rodaka Van Springela. Pierwszy z pięciu monumentów kolarstwa, „La classicissima di Primavera”, należała do niego.

Wszyscy byliśmy zawstydzeni. Byliśmy! Ten dzieciak dopiero co się pojawił, to duże, przystojne belgijskie dziecko z wysokimi kośćmi policzkowymi – twarzą wielkiego sportowca – i bardzo szybko wszyscy się przekonaliśmy, że na rowerze był brutalem. Powiedziałem szybko, ale to nie było od razu. Trochę to zajęło, parę lat. My, my nie wiedzieliśmy, nie wiedzieliśmy…

– wyznał w książce „Eddy Merckx Kanibal” Dino Zandegù, włoski zawodowiec i zwycięzca Wyścigu Dookoła Flandrii.

20 marca 1966 roku, rozpoczęła się dekada, w której niepodzielnie dzielił i rządził „Kanibal”. Mimo, że w tym samym roku wygrał jeszcze tylko 3 razy w mniej znaczących wyścigach, to okres przyuczania do zawodu się skończył. Zwycięstwo w „Primaverze”, jak wyścig nazywają Włosi, jako pierwsze wpadło do worka z tryumfami i rekordami: łącznie ponad 500 zwycięstw (w tym niesamowite 54 w jednym sezonie), 5 Tourów, 5 Giro, 1 Vuelta, 3 mistrzostwa świata, 19 monumentów.

Gdy w 1967 ponownie stanął na starcie w Mediolanie, był uważany, za zawodnika, na którego trzeba zwrócić baczniejszą uwagę, ale nikt nie uznawał go za faworyta. W peletonie mówiło się, że poprzedni sukces zawdzięczał świetnej formie dnia, odrobinie szczęścia i zlekceważeniu nowicjusza. Na finiszu Via Roma, zrozpaczona trójka włoskich kolarzy: Gimondi, Bitossi i Motta, mogła tylko oglądać szachownicę na plecach młodego Belga, a zrozpaczeni włoscy kibice obejść się smakiem po raz 13 z rzędu… Belg udowodnił, że poprzedni sukces nie był przypadkiem.

W kolejnym roku, jadąc w koszulce z tęczowymi paskami, nie dał rady wyrwać się szponom peletonu i zakończył zmagania na 31 miejscu. Rok później, w drugim roku jazdy dla włoskiej Faemy, inni pretendenci do tytułu bacznie śledzili wszystkie jego ruchy. Jednak Merckx tego dnia był zdecydowanie najsilniejszym kolarzem w stawce i nawet zbiorowa taktyka „nie pozwolić Merckxowi wygrać” nie mogła go powstrzymać. Na Via Roma wjeżdżał samotnie, kilka sekund przed, swoim rodakiem i wieloletnim rywalem, Rogerem De Vlaeminckiem. Trzema zwycięstwami w ciągu czterech lat wyrównał rekord „Il Campionissimo” Fausto Coppi’ego. Jasne stało się, że celem jest rekord sześciu zwycięstw Costante Girardengo. Wiarę w Merckxa wyraził sam Maître Jacques Anquetil:

Wydaje się, że Merckx lata na rowerze. Nie widzę nikogo, kto miałby go pokonać.

Jednak poważna kraksa na pokazowym wyścigu na torze w Blois kilka miesięcy później niemal nie zakończyła się tragicznie. Prowadzący jego dernę zginął na miejscu, a Merckx trafił do szpitala z poważnymi obrażeniami. Po tym wypadku, jak sam przyznał, już nigdy nie był taki sam, a oznaką tych problemów stało się notoryczne poprawianie siodełka w trakcie wyścigów.

Wyścig nazywany również „Wiosennymi Mistrzostwami Świata”, w 1970 „Kanibal” skończył na 8 pozycji, a pierwszy linię mety minął Michele Dancelli, wpisując się w annały jako pierwszy Włoch od 17 lat. Pomimo słabszego wyniku i niedawnego powrotu z rekonwalescencji Merckx bardzo szybko dał wszystkim do zrozumienia, że być może jego ciało nie jest już takie jak dawniej, to jednak ciągle jest „Kanibalem”. Pośród wygranych wyścigów znalazło się kolejne Paryż-Roubaix, Giro d’Italia, Tour de France i wiele innych – wystarczająco dużo by obdzielić palmarès kilkunastu dobrych kolarzy.

W kolejnej edycji, po przejściu do potężnego Molteni, Merckx nie czekał długo by rozsławić ich kiełbaski na cały kolarski świat. Belg ponownie odjechał wszystkim, a szaleńcze ataki Gimondiego na nic się zdały i peleton spotkał się znów dopiero za kreską. Zwycięstwo zadedykował młodemu belgijskiemu mistrzowi świata, który zginął 4 dni przed wyścigiem. Tym samym, w wieku zaledwie 25 lat wyrównał rekord 4 zwycięstw należący do Bartalego.

W tym samym roku „Kanibal” dołączył do bogatej liczby zwycięstw kolejne cenne zdobycze: Tour, Liege-Bastonge-Liege, Giro di Lombardia i tęczową koszulkę. Jednak po raz pierwszy w karierze, pojawili się realni rywale. De Vlaeminck w klasykach, Ocaña i Fuentes w Wielkich Tourach. Jednak, zanim ktokolwiek zaczął nawet mówić o schyłku kariery Merckxa ten dał pokaz popisowej jazdy w San Remo w kolejnym sezonie. Potężne ataki rywali na Poggio nie zrobiły wrażania na Belgu, który jak gdyby nigdy nic, odjechał wraz z Petterssonem, szybko pozbywając się go na zjeździe. Wygrywając w koszulce mistrza świata powtórzył wyczyn Bindy sprzed ponad 40 lat, a do wyrównania rekordu Girardengo brakowało już tylko jednego wyścigu. Jak to zgrabnie ujął wybitny francuski dziennikarz Eric Fottorino:

W tamtych czasach, gdziekolwiek nie pojawił się wyścig kolarski, słowo „Bóg” wymawiało się „MERCKX”.

Pomimo wspaniałych sezonów w 1973 i 1974, Merckx nie wznosił rąk w geście tryumfu na Via Roma. Wygranie ponad jednej trzeciej wyścigów, w których wystartował mogło być wystarczającym pocieszeniem. De Vlaeminck zgarnął zwycięstwo w 1973, a Gimondi, swoje jedyne i to w tęczowej koszulce, rok później.

W 1975 na tron powrócił prawowity władca Via Roma. W deszczowym i wietrznym wyścigu Merckx pilnował wszystkich odjazdów od samego startu. Pomimo wielu prób wyścig rozstrzygnął się na Poggio. Spośród wielu ataków, w skład pierwszego, który minął szczyt, wchodzili Moser, Conti i, drużynowy kolego Merckxa, Bruyere. Sekundy straty Merckx odrobił ryzykując na zjazdach. Na płaskim, wierny i oddany Bruyere, rozprowadził „Kanibala”, przyczyniając się do 6 zwycięstwa.

Po wyrównaniu rekordu Constante Girardengo apetyt Kanibala ciągle nie był zaspokojony. Jednak pomimo wymarzonego początku sezonu, letnia część sezonu była dla Merckxa katastrofą. Po zwycięstwie w San Remo, tryumfował jeszcze w Amstel, Staruszce i Flandrii, w Roubaix finiszując tylko za De Vlaeminckiem. Pierwsze pęknięcia na fasadzie z napisem Merckx zaczęły się pojawiać już w poprzednich latach, jednak to lato 1975 przyniosło prawdziwe zniszczenia. Do Tour de France przystąpił w nie najlepszej formie i zmęczony nawracającymi infekcjami. Nie ścigał się dużo, a w wyścigach mających przygotować go do pobicia rekordu i wygrania 6 Wielkiej Pętli, przegrywał i był cieniem dominatora sprzed kilku miesięcy. Ostateczny cios zadał Bernard Thévenet okazując wyższość w górach i ostatecznie wygrywając cały wyścig. Merckx ukończył wyścig na drugim miejscu ze złamaną szczęką i z obitymi przez widza nerkami…

Merckxa wraz z wiekiem opuściło jego żelazne zdrowie, a dawnego brutala na rowerze zastąpił bardziej refleksyjny typ. Coś, co jeszcze 2 lata temu, było nie do pomyślenia, teraz stawało się prawdą: Merckx szedł z boskiego firmamentu do ludzi.

Kolejny sezon, 1976, również nie zaczął się najlepiej. Kolejna infekcja zostawiła „Kanibala” z niepewną formą na poprzedzający „Primaverę” Tirreno-Adriatico, w wyniku czego przegrał zresztą z De Vlaeminckiem. Merckx, mógł być osłabiony, a jego nadludzkie atrybuty nadwątlone, ale to wciąż był Merckx.

Podczas rozgrywanego w piątek, 67. Mediolan-San Remo, Merckx znalazł się w grupie kandydatów do zwycięstwa, która wykrystalizowało się po atakach na Capo Berta. Przed peletonem jechało łącznie 15 zawodników, a w śród nich takie tuzy jak Moser, Maertens, Godefroot i De Vlaeminck. Niezmordowany Merckx próbował zostawić współtowarzyszy kilkukrotnie, jednak w przeciwieństwie do poprzednich lat, za każdym razem udawało im się do niego dołączyć. Zabawa zaczęła się od nowa, gdy wjechali na Poggio. „Kanibal” postanowił zaskoczyć wszystkich rzucając wszystkie swoje siły na atak we wczesnej fazie podjazdu:

Żeby wygrać wyścig, musiałem wjechać do San Remo bez zabierania ze sobą Rogera De Vlaemincka, więc musiałem wybrać swój moment do ataku

– dodał po wyścigu.

„Mr Paryż-Roubaix” nie miał nic do powiedzenia, a jedynym który „zespawał” był młody Jean-Luc Vandenbroucke. Kilkanaście sekund z tyłu znajdowali się pojedynczy zawodnicy walczący, jak za dawnych czasów, o miejsca po Merckxie.

Belgijskie duo wjechało do San Remo z bezpieczną przewagą, ale zaaferowany niespodziewanym obrotem spraw i niedoświadczony Vandenbroucke mógł tylko rozprowadzić Merckxa po zwycięstwo. Młody Belg był uradowany pierwszym miejscem za „Kanibalem”, ale po kontroli antydopingowej odebrano mu i to. Zdjęcie tryumfującego po raz 7 Merckxa obiegły kolarski świat. Król San Remo i Via Roma był i jest tylko jeden.

Piątek, 19 marca 1976, przeszedł do historii kolarstwa jako ostatnie wielkie zwycięstwo Eddy’ego „Kanibala” Merckxa. Kolejne dwa sezony, aż do końca kariery, przynosiły mu zwycięstwa jedynie w małych i mniej ważnych wyścigach. Sprinty Merckxa na Via Roma są jego karierą w miniaturze, podkreślając niebywały talent, ale i przezwyciężanie słabości i ograniczeń własnego ciała – coś, w czym Merckx był zdecydowanym mistrzem. Upstrzona kawiarniami droga w centrum małego nadmorskiego miasteczka stała się klamrą spinającą karierę największego z kolarskich mistrzów.