Danielo - odzież kolarska

Grand tour nad Wisłą?!?

Przechodząc przez jedno wielkie śmietnisko przy jednym z zielonogórskich parko-lasów przypomniała mi się informacja sprzed kilku tygodni. W niej również chodziło o śmieci, z tym że o śmieci o charakterze sportowym. Podobno do dzisiaj władza hrabstwa Yorkshire nie uporała się z brudami pozostawionymi przez turystów, którzy przybyli na Tour de France. Są to tzw. lepsze śmieci 🙂

I szczerze powiedziawszy, wolelibyśmy mieć na głowie problem właśnie tych lepszych śmieci, bo są one wynikiem pewnego socjalno-polityczno-sportowego zaangażowania. Dla środowiska czynią prawdopodobnie takie samo zło, jak dzikie wysypisko na rancie pierwszego lepszego terenu zalesionego, ale generują również kasę, czyli zarobek. Niemałą kasę, niemały zarobek.

Weźmy takie Yorkshire. Koszt organizacji dwóch pierwszych etapów “Wielkiej Pętli” wyniósł ok. 4,5 mln funtów. Sporo, naprawdę sporo. W przeliczeniu na złotówki, to mniej więcej 25 milionów, za które i spłacono by zadłużenie PZKol-u, zainwestowano w kolejne klasy z Narodowego Programu Rozwoju Kolarstwa, a taki CCC Sprandi czy ActiveJet mogłyby w spokoju poszaleć sobie na transferowym rynku i zbudować mocne ekipy na poziomie prokontynentalnym. 25 mln złotych to jednak tylko 1/3 budżetu mistrzostw świata w siatkówce, jakie rok temu odbyły się w Polsce i okazały się wielkim sukcesem. Pod każdym względem.

Więc te 25 baniek to z jednej strony dużo, z drugiej mało. Dużo, bo skądś trzeba taką flotę wysupłać. Trzeba ją wpierw mieć, by przeznaczyć na jakiś cel. Z drugiej strony mało, jeśli myśli się perspektywicznie, albo, jak to mówią Amerykanie, ma się „big picture”.

Oczywiście, Yorkshire Grand Boucle kosztowała znacznie więcej, bowiem ok. 135 mln złotych (27 mln funtów). Na tą ładną, astronomiczną wręcz sumkę, składają się przedsięwzięcia promocyjno-reklamowe czy też logistyka. 10 milionów dał brytyjski rząd, nieco więcej lokalne władze, o resztę wystarali się sponsorzy. Jednak ryzyko się opłaciło. Jak wyliczono, na Wyspach pozostało 128 mln funtów! Prawie pięć milionów kibiców obejrzało wyścig stojąc przy trasie i dopingując zawodników. Liczby powalają.

Ryzyko, jakie podjęli Brytyjczycy, było jednak ryzykiem kalkulowanym. Kolarstwo po drugiej stronie Kanału La Manche przeżywa jeśli nie swój renesans, to nowo-narodzenie. Ponad 700 tys. wydanych licencji przez tamtejszy związek mówi samo za siebie. Mniejsze wyścigi nie skarżą się na kłopoty natury finansowej, Tour of Britain stał się integralną częścią międzynarodowego kalendarza. Boom, jaki powstał po osiągnięciach brytyjskich torowców, a później Bradleya Wigginsa i Chrisa Froome’a, ciągle trwa.

Szansę na skrojenie nieco euro wyczaiła się Amaury Sport Organisation (ASO). Przyznała Yorkshire prawa do organizacji, dała zarobić „lokalsom”, wprowadziła do harmonogramu nowy wyścig – Tour of Yorkshire, a myśli już nawet o szosowych mistrzostwach świata. Anglicy idą za ciosem. I świetnie. Jest koniunktura, jest atmosfera, są zainteresowane osoby. Jest biznes na kółkach, niech się on kręci.

Dlaczego o tym piszę? Z prostego powodu. Sytuację, w jakiej znalazło się polskie kolarstwo po kapitalnym zeszłym sezonie w wykonaniu naszych biało-czerwonych, można – oczywiście stosując nieco mniejszą skalę – porównać do sytuacji Brytyjczyków czy Australijczyków sprzed kilku lat. Na Antypodach przeboksowano Tour Down Under do WorldTouru, rozegrano mistrzostwa świata, powołano do życia własną ekipę, polepszono i tak już dobrze funkcjonujący system szkoleniowy. Podobnie w królestwie Elżbiety II. Tam gdzie są zwycięstwa, tam są media, tam jest informowanie opinii publicznej, tam jest zainteresowanie osób postronnych, tam jest klimat na realizację dużych rzeczy. Na realizację big things.

Przemysław Bednarek, człowiek odpowiedzialny za Ślężańskiego Mnicha i mistrzostwa Polski, planuje sprowadzić pod Ślężę, z czym się nie ukrywa, mistrzostwa Europy. Swego czasu nawet o tym pisaliśmy. Publiczna TVP stała się partnerem CCC Sprandi i robi z ich zagranicznych wojaży dłuższe bądź krótsze materiały. Polkowiczanie budują u siebie specjalne centrum logistyczne, taki park maszyn, centralę. „Cycki” pojadą San Remo, Lombardię i Giro d’Italia. Wspomniana TVP przeprowadzi transmisję, przynajmniej wszystko na to wskazuje, z tegorocznego krajowego czempionatu w Sobótce. Czesław Lang wszedł w Sobótkę, i nowy cykl wyścigów dla amatorów. Progres zainteresowania – done. Budowa klimatu – work still in progress.

A co powiedzielibyście, żeby zaprosić do Polski jakiś wielki tour? Czy są to marzenia ściętej, łysej głowy? Większość chyba stwierdzi, że mnie totalnie powaliło, ale jest przecież kilka przesłanek za startem trzytygodniówki na naszych śmieciach. A. fenomenalny rozwój polskiego cyclingu i uznanie za granicami. B. przetarte przez Langa i Tour de Pologne szlaki. C. rzesze sympatyków dwóch kółek nad Wisłą, co przekłada się na wzrost sprzedaży bicykli. Mauro Vegni, czyli szef Giro, sam przyznał, prezentując CCC Sprandi dziką kartę, że Polska stała się bardzo atrakcyjnym krajem dla kolarstwa. Jasne, daleko nam jeszcze do Wielkiej Brytanii i pozostałych państw, ale RCS Sport i ASO w ostatnim czasie koncentrują się na krajach będących do tej pory w drugim szeregu.

Christian Prudhomme powiedział, że niebawem Tour wróci do Niemiec. Nie do jakiegoś wielkiego miasta, tylko do Monasteru bądź do jeszcze mniejszej mieściny w Zagłębiu Saary. RCS Sport i ASO pakują pieniądze w promocję kolarstwa nad Zatoką Perską. Ubiegłoroczne Giro rozpoczęło się w Irlandii. Belfast i Dublin musiały zapłacić 4,5 mln euro, wyciągnęły za to 12 mln euro. Włoska wieloetapówka jest znacznie tańsza niż Tour. A co miały irlandzkie miasta, czego nie mają Gdańsk, Wrocław, Warszawa czy Kraków?

Dlatego też trzeba się poważnie zastanowić nad koncepcją „Mazurka Dąbrowskiego” – ściągnięcia Giro do Polski. Nie za rok, nie za dwa lata. Ale do 2020 roku. Na pierwszy rzut oka pokłady finansowe, jakimi trzeba dysponować, nie należą do niskich. Które zresztą takie są? Lecz myśląc długofalowo możliwość goszczenia jednego z trzech największych wyścigów na świecie się po prostu opłaci. „Janusze” zobaczą, że kolarstwo to nie tylko sport dla pasjonatów, że to festyn sportu. Sponsorzy zobaczą, że pompowanie nieco banknotów nie jest pomysłem chybionym, tylko rentownym biznesem, krajowe wyścigi mogłyby złapać oddech i odżyć. Projekt mniejszy, łatwiejszy i tańszy niż przeprowadzenie piłkarskich mistrzostw Europy, a konsekwencje popularyzacyjno-reklamowo zbliżone. Ekonomiczne, promocyjne, sportowe. Dla polskiego kolarstwa byłoby to wielkie „wow”.