Królem sprintów 101. Tour de France możemy już chyba definitywnie obwołać Marcela Kittela (Giant-Shimano). Chociaż dzisiaj Niemiec nie miał łatwego zadania, to i tak sięgnął po hattricka.
Ostatnie kilometry były bardzo męczące, jechaliśmy bardzo szybko. W finale myślałem tylko o ostatnim zakręcie, żeby go nie sknocić, bo koledzy świetnie dla mnie pracowali. Uczepiłem się Marka Renshawa (Omega Pharma-Quick Step). Zabawa zaczęła się na 500 metrów do mety, do końca nie wiedziałem, gdzie się znajduję. Długo finiszowałem, nie było innego wyjścia. Dałem z siebie wszystko
– mówił uradowany, lecz zmęczony 26-latek.
Ścigający się w zielonej koszulce najlepszego w klasyfikacji punktowej Peter Sagan był na 4. etapie… czwarty.
Jest ok. Dobry sprint w moim wykonaniu, kolejne punkty. Jestem tylko zły na siebie za upadek 15 km do mety. Nieźle się poobijałem, to był mój błąd. Nawierzchnia była śliska i mokra, na rondzie straciłem panowanie i poleciałem. Mam nadzieję, że upadek nie będzie miał na mnie wpływu na następnych etapach
– powiedział Słowak z teamu Cannondale.
Pierwszy raz w tegorocznym Tourze pokazał się Thomas Voeckler, czyli inny król. Król ucieczek.
Już rano planowałem mój wypad do przodu, nie myślałem jednak o zwycięstwie etapowym. Chciałem się sprawdzić, zobaczyć, czy mój motor działa. Jestem jak diesel. Najpierw muszę wejść na odpowiednią temperaturę. Nie miałem żadnych iluzji co do powodzenia ucieczki. Ale i tak się nieźle bawiłem
– stwierdził 35-letni Francuz.