Danielo - odzież kolarska

Mistrzostwa pod Misiem: jak było?

Rynek w Sobótce. Przed nami wyłania się mocno zdewastowany budynek, po prostu ruina. Odpadający tynk, odpadające napisy. Mamy do czynienia ze starym, zamkniętym już hotelem. Kogo by nie spytać, słyszymy podobne odpowiedzi: „Jakie tam imprezy się odbywały, jakie balangi!”. Teraz Hotel Pod Misiem, bo tak się nazywa, stoi pusty.

Dlaczego w tekście o szosowych mistrzostwach Polski zagłębiamy się w tematy „architektoniczne”? Z prostej przyczyny. Hotel Pod Misiem jest symbolem dawnych, fajnych czy mniej fajnych czasów, świadkiem i uczestnikiem historii stojącym w samym centrum zmieniającej się, piękniejącej Sobótki. Pod Ślężą idzie nowe, tę „nowość” czuć nosem. Dzisiaj nie ma już Hotelu Pod Misiem, jest za to Sobotel, który funkcjonuje jako baza organizacyjna i Ślężańskiego Mnicha, i – przynajmniej w dwóch ostatnich latach – krajowego czempionatu.

W niedzielę tegoroczne mistrzowskie zawody dobiegły końca. Przez pięć dni o medale walczyli zawodnicy i zawodniczki poszczególnych kategorii: od juniora przez osoby niewidome i niedowidzące do elity. Pod względem organizacyjnym ekipa Przemysława Bednarka dała z siebie wszystko, co było zresztą widać gołym okiem. Obyło się praktycznie bez błędów, a zdarza się to niezwykle rzadko. Jedynie osoby z obsługi przy trasie, a konkretnie policjanci mający zabezpieczać ruch, po raz enty tylko częściowo sprostali zadaniu. Jedzie kilka samochodów z dużą naklejką na przedniej szybie sygnalizującą „człowieku, jestem z mistrzostw”, to i tak Was zatrzymają, zapytają, dokąd zmierzamy, że po trasie szwędać się nie wolno, że proszę wziąć objazd itd. itp. „Panie, my z wyścigu”. Konsternacja, wzrok skierowany na baner. „No to proszę”. Mimo tego wszystkiego policja i tak dała rady, nie udało jej się „pobić” chęci niesienia pomocy ich kolegów np. z mistrzostw w Złotoryi czy rok temu na górskich w Jeleniej Górze. Tam to były dopiero “jaja”… Mistrzostwa w Sobótce: tu też idzie nowe, jakby nowa jakość na polskim podwórku.

O medale na czas rywalizowano w Zawoni, małej mieścinie położonej na północ od Wrocławia. Na ostatnim kilometrze Michał Kwiatkowski dopadł startującego dwie minuty wcześniej Mateusza Taciak. Przepaść. „Tacior” zgarnął jeszcze brąz, srebro dla Maćka Bodnara. Szkoda, że wzdłuż trasy i w okolicach mety pojawiła się garstka kibiców. Może zniechęciła ich paskudna pogoda, zerwanie chmury, ulewa, kapuśniaczek. A może z góry było wiadomo, że część mistrzostw w Zawoni z racji geograficznego położenia nie przyciągnie zbyt dużo sympatyków. Do Sobótki przybyło ich więcej, ale ilość nie powalała na kolana. Kwiatkowski i reszta na wyciągnięcie ręki, ale nikogo z drugiej strony. Coś z tym fantem należy zrobić…

Porównajcie sobie czasy uzyskane przez orlików w strugach deszczu a przez elitę mężczyzn na tej samej trasie, na tym samym dystansie. Coś zauważyliście? Tak, mamy piekielnie mocną i zdolną młodzież. Wyścig obserwowaliśmy z ochrzczonej przez nas mianem „wiaty prasowej” – stanowiska tuż za stolikami sędziowskimi. Szybki wgląd, szybki przesył informacji, tak można pracować. Na konferencji prasowej – bardzo wielki plus, bo rzadko kiedy na polskich wyścigach przeprowadza się podobne mini-spotkania – niczym Filip z konopi wyskoczył Łukasz Wiśniowski, który podniósł rękę i powiedział, że za rok wygra w Zawoni. Oczywiście pół żartem, pół serio. Śmiesznych sytuacji z „Wiśnią” było więcej. Na mecie wspólnego kolarz Etixx zameldował się w grupce z „Kwiato” i… podniósł ręce do góry w geście triumfu. Ten to ma pomysły…

Sobótka przywitała wszystkich o wiele lepszą aurą atmosferyczną, pięknym tarasem Sobotelu, skąd kapitalnie oglądało się odcinek kolarskiego szlaku, i ewentualnymi wyprawami na Ślężę, do Misia. Niestety w pierwszych dniach nie odnotowano jakiegoś boomu wśród kibiców. I tak „dziewczyna z warkoczami” – Marta Lach i „chłopak koszykarz w skarpetkach” – Kamil Zawistowski po swoje tytuły w juniorach/juniorkach pędzili przy akompaniamencie kilku trąbek i sporadycznych oklasków dopingujących do dalszej walki. Nieco więcej fanów stawiło się na zawody orlików i kobiet. Wśród młodzieżowców mieliśmy istną sztafetę pokoleń – mistrz Piotr Brożyna to syn Tomasza, brązowy medalista Tomek to natomiast syn Jacka Mickiewicza. Tych panów przedstawiać nie trzeba.

W kobietach miała miejsce też sztafeta. Na podium stanęła Brzeźna. Nie Paula, ale Monika. No proszę. „Miałam pójść w pierwszy odjazd, to poszłam” – mówiła. Na szczęście ucieczki, na nieszczęście grupki goniących przewaga zamiast maleć się powiększała. Tak, ściganie pań rządzi się swoimi prawami 🙂 Czy złoty medal U23 dla zawodniczki MTB jest niespodzianką? Może. Może też świadczyć o ogólnokolarskim szkoleniu i rozwoju, Majka Włoszczowska przecież kiedyś też była królową na szosie… Może też świadczyć o czymś zupełnie innym. O czym? O tym innym razem.

Niedziela stała pod znakiem Polska kontra worldtourowcy, dokładniej Polska kontra „Kwiatek” z nową fryzurą, której i tak pod kaskiem nie było widać. Co się okazało? Na starcie zaledwie 80 zawodników, 1/5 peletonu składa się z CCC Polsat Polkowice. W najważniejszym momencie sześciu z nich goni atakującego i uciekającego po pagórkowatej rundzie czasowca Maćka Bodnara. Doganiają, bo gdyby nie dogonili, byłaby to “wielka poracha”, jak usłyszeć można było w kuluarach. W czołówce na próżno szukać Kwiatkowskiego, Wiśniowskiego czy Bartka Huzarskiego. Pozostali w tyle. Są za to Michał Gołaś czy Przemek Niemiec, jest Przemek Kasperkiewicz. Wygrywa człowiek z Kalisza – Bartek Matysiak przed duetem z ActiveJet. Podium dla „Polski”, dla rodzimych ekip. Wielkie brawa dla Piotra Kosmali, bo do domu wraca z trzema krążkami. Brawa, dla „Matysa”, który sobie na triumf najnormalniej na świecie zasłużył. Brawa dla młodych Kasperkiewicza i Leszka Plucińskiego. Jeden ograł „Gołego”, drugi Niemca i Tomka Marczyńskiego. Oby tak dalej chłopaki, oby tak dalej.

W tym roku bez mocnej drużyny ciężko było coś zwojować w MP. Kolarstwo jest jednak sportem ewidentnie zespołowym, inni mogą mówić, co chcą. Kolejny raz wspólny dowiódł, że mistrzostwa kraju rozgrywane w formule jednodniówki są specyficzne. Nie tylko u nas. W Niemczech top 3 dla Phila Bauhausa, we Francji dla Kevina Rezy, w Holandii dla Wesleya Kredera, w Belgii najwyższy stopień dla Jensa Debusschere. Mistrzostwa nie mają murowanych faworytów. Taki chyba już ich urok. I bardzo dobrze. Gdyby tylko tych kibiców było więcej, gdyby zainteresowanie było większe…