Danielo - odzież kolarska

Śmierć za zakrętem

płomień znicza

Ostatnie, napływające z różnych części świata, tragiczne wiadomości o Kristofie Goddaercie, Jeanne Nell i Youmi Jung Hwanie w dramatyczny sposób przypomniały nam o ryzyku związanym z kolarstwem. Śmierć może czaić się za każdym zakrętem.

Goddaert, który dzielił pokój z Frederikiem Nolfem, kiedy ten pięć lat temu nie obudził się w hotelu podczas Tour of Qatar, zginął w wypadku drogowym. Belg przewrócił się na ulicy pokrytej szynami tramwajowymi, wpadając pod jadący za nim autobus. W szpitalu nie udało się uratować Nella. Torowiec upadł w trakcie zawodów w Kapstadcie, doznając poważnych urazów głowy. Zawał serca zakończył z kolei życie Junga Hwama.

Oni nie mieli tyle szczęścia co Willem van Emst, który na Tour de France 1951 spadł w 70-metrową przepaść. Kibice wyciągali go na prowizorycznej „linie”. „Linie” to za dużo powiedziane: po prostu związano ze sobą 70 dętek rowerowych. Wytrzymały. Podobne historie nie są rzadkością w zawodowym kolarstwie. Jan Ullrich przekoziołkował z Col de Peyresourde (TDF 2001), John Lee Augustyn wyleciał na zjeździe z La Bonette (TDF 2008). Sami wykaraskali się z problemów, wsiedli na rowery i pognali dalej. Trzy lata temu z chaszczy wychodzili Karsten Kroon i Sep Vanmarcke, którzy śmigając w dół z Puerto de La Ventana na Vuelta a Espana przelecieli przez barierki.

Kolarze to harde sztuki, tak łatwo się nie poddają. Będą kręcić z połamanymi nadgarstkami, poobijanymi kolanami, licznymi ranami ciętymi, jak Johnny Hoogerland. Holender wystrzelony jak z katapulty wleciał na płot z drutu kolczastego (TDF 2011). I co? Oczywiście, pojechał dalej. Do mety. By ukończyć wyścig. By nie wypaść z klasyfikacji. Czapki z głów. To są herosi przez duże „H”, a kolarstwo jest prawdziwą szkołą życia,  piszącą niesamowite scenariusze. Upadłeś, wstajesz. „Na ziemię powaleni, wstajemy, nie giniemy”, jak śpiewa Luxtorpeda. Piłkarze tej piosenki chyba nie znają…

Nie wszyscy mieli  swoich aniołów stróżów. Do 1907 roku ginęło siedmiu kolarzy rocznie, a zapewne statystyki i tak nie obejmują wszystkich, bo kto by się wówczas przejmował dokładną dokumentacją? Wielu sportowców umierało w popularnych sześciodniówkach, zdarzały się również incydenty śmiertelne na szosie. Oficjalnie ofiarą Grand Boucle padło czterech zawodników. Francisco Cepeda w 1935 wypadł z drogi na zjeździe z Col du Galibier. Osiemdziesiąt lat temu nikt specjalnie nie zaprzątał sobie głowy sprawami bezpieczeństwa. Barierki? A co to? Asfalt? A po co? Lekarz? Gdzieś jest, ale nie wiem, gdzie. Tylko cud sprawił, że Cepedę odnaleziono. Ktoś zauważył, że go brakowało na mecie. Banalne. Zaczęły się poszukiwania, aż w końcu zaczęto przeczesać zbocza Galibier. Hiszpan trafił do szpitala, ale na ratunek było już za późno.

Najsłynniejszymi szosowcami, którzy zginęli w „Wielkiej Pętli” są Tom Simpson (wiadomo, z jakiego powodu) oraz Fabio Casartelli. Swoje zwycięstwo etapowe w Limoges Lance Armstrong zadedykował zmarłemu koledzy z drużyny. Do dnia dzisiejszego niewyjaśniony został casus Ottavio Bottecchia, który triumfował w TDF dwukrotnie w latach 20. Któregoś dnia na jego ciało natrafiono w przydrożnym rowie. W obieg poszła plotka o perfidnym ataku faszystów na włoskiego czempiona, chociaż co niektórzy mówili o udarze.

Większość z nas siedziała przed telewizorem i obserwowała Paryż-Nicea (2003), kiedy zginął Andrej Kivilov. Dopiero po tej tragedii Międzynarodowa Unia Kolarska wprowadziła nakaz jazdy w kasku. Bez wątpienia wszyscy niechętnie wspominamy katastrofalny w skutkach upadek Woutera Weylandta na Giro d’Italia 2011. Kolarski świat wtedy jakby zastopował i nie wiedział, co począć. Śmierć znowu zawitała w peletonie. Tam, gdzie jest szybkość, tam jest i zagrożenie. Motocykliści zakładają ciężkie pancerze i kombinezony. Kolarze zakładają kaski. Nieraz tylko on stanowi barierę odgradzającą od wiecznego spoczynku.

Tydzień temu obchodziliśmy dziesiątą rocznicę śmierci Marco Pantaniego. W grudniu minęło dziesięć lat od śmiertelnego zawału serca  Jose Marii Jimeneza, który odszedł w czasie pobytu w szpitalu psychiatrycznym, gdzie leczył depresje. W październiku minie pięć lat kiedy pochowano, zmarłego również w nie do końca w wyjaśnionych okolicznościach, Franka Vandenbroucke’a.  W 1994 roku Luis Ocana Pernia popełnił samobójstwo po tym, jak dowiedział się, że choruje na żółtaczkę. Dwie dekady mijają od ostatniego wielkiego wyścigu Joachima Halupczoka.

I chociaż te wypadki wydarzyły się poniekąd poza peletonem, poza wyścigami, to jednak kolarska brać głęboko je odczuła. Już nic nie było, jak kiedyś. Coś się zmieniło. Zaświeciło się czerwone światełko. Sytuacja alarmowa. „My również jesteśmy śmiertelnikami”. Szkoda tylko, że pomimo tych tragedii przez tak długi czas nie zmieniała się mentalność, ukryta za słowem doping.

Co wspólnego mają ze sobą Jacques Anquetil, Gastone Nencini, Louison Bobet, Hugo Koblet, Pantani, Thierry Claveyrolat i Laurent Fignon? Tak, wszyscy zwyciężali niegdyś w Tourze. Tak, wszyscy zmarli przed sześćdziesiątką. Na nowotwór, przez przedawkowanie, samobójstwo. Tak, ich nazwiskach łączono z nielegalnym wspomaganiem. Przypadek? Jedni wierzą, inni nie.

Między 2003, a 2004 rokiem, kiedy popularność zdobył taki środek jak aranesp, naliczono dziesięć tajemniczych zgonów, do 2013 zginęło 21 młodych kolarzy. Fabrice Salanson, Marco Rusconi, Johan Sermon. Specjaliści diagnozowali zazwyczaj zawały, zatrzymanie pracy serca. Dlaczego? Nikt nie był w stanie odpowiedzieć. Prasa mogło sobie pospekulować. Liczby wskazują jednak na to, że w ostatnich latach ilość takich niewytłumaczalnych „zejść” zmalała. Zwiększyła się za to ilość śmierci treningowych.

Carla Swart, Victor Cabedo czy Burry Stander zostali potrąceni przez samochody. W 2011 polska społeczność kolarska przeżyła szok, kiedy w grupę ze Stargardu wjechał pijany kierowca. Horror miał miejsce w 2008 roku w Kaliszu. Wtedy w 15 młodych chłopaków wbił się polonez. Droga nie jest tylko zarezerwowana dla gnających aut. W kolizji z ponad tonowym pojazdem 8-kilogramowy jednoślad zawsze będzie stał na straconej pozycji. Musimy mieć oczy dookoła głowy. Zasada ograniczonego zaufania obowiązuje. Niestety, na głupotę co po niektórych nie mamy żadnego wpływu…