Danielo - odzież kolarska

Doping sells?!?

Pisze książkę, uprawia autopromocję, występuje w programach telewizyjnych. Tak wygląda aktualne życie Danilo Di Luca, który próbuje zarobić na swojej dopingowej przeszłości. Włoch wykorzystuje każdą możliwość, by zaistnieć w mediach. Nie ma co, żyjemy w porąbanych czasach. Na umiejętnej inscenizacji własnych grzechów oraz grzeszków można zbić niemałą fortunę.

W zeszłym tygodniu nie było portalu kolarskiego, który nie wspomniałby chociaż raz o Di Luce. Były zawodnik Liquigasu, Katusha czy ostatnio Vini Fantini trzykrotnie w swojej karierze wpadał na szprycowaniu się, w minionym roku został więc jako recydywista dożywotnio zawieszony. „Kiler” pielęgnował kontakty z mocno podejrzanym lekarzem Carlo Santuccione. Jego głupota – wybaczcie, lecz inaczej tego nazwać nie można – nie znała granic. Ucinał sobie telefoniczne pogawędki o zakazanych środkach wspomagających, które oczywiście zostały podsłuchane. Bezmyślność Di Luca sięgnęła zenitu rok temu, kiedy wpadł na EPO.

EPO? Kto dziś bierze erytropoetynę, którą stosunkowo łatwo jest obecnie wykryć w pobranych próbkach? Owszem, znajdzie się jeszcze kilku delikwentów, jak choćby dwóch ostatnich triumfatorów Tour of Turkey, lecz w większości przypadków EPO trafiło już do lamusa. EPOka minęła. Jej miejsce zajęły transfuzje, w 2008 na piedestał wbił się preparat CERA, nie tak dawno mówiło się o kuracji ozonowej. EPO jako takie nie odgrywa już tak wielkiej roli. Dlaczego więc Di Luca zdecydował się właśnie na ten prosty do wykrycia specyfik? Może jako człowiek starszej daty przywiązany był do tradycyjnych praktyk dopingowych? A może wydawało mu się, że przechytrzył wszystkie inicjatywy antydopingowe, łącznie z paszportem biologicznym oraz ADAMSem? Że wie, kiedy spodziewać się kontroli, kiedy i w jakim stężeniu ma dawkować sobie substancję, ile  czasu minie, nim zniknie z organizmu?

Niewykluczone. Niewykluczone również, że do tego niecnego procederu namówił swojego kolegę z Vini Fantini Mauro Santambroggio. Takich dwóch, jak nas trzech, to nie ma ani jednego. Wiadomo, że w kupie jest zawsze raźniej…

Di Luca ostatecznie przeliczył się. I tak wiele razy wychodził z różnych sytuacji obronną ręką. Nakładane na niego wcześniejsze dyskwalifikacje były nieadekwatne do popełnionych czynów. Miarka się przebrała. Szkoda jedynie, że dopiero teraz, tak późno. Mimo tego Di Luca – osoba, która powinna być przez opinię publiczną zapomniana – ma tyle tupetu, by wsiąść rano do samochodu, udać się do studia telewizyjnego i powiedzieć, że nie wierzy w czystość peletonu. Co więcej, według niego aż 90% wszystkich kolarzy startujących w Giro d’Italia (czyli ok. 200) na pewno bierze coś nielegalnego.

Idąc tym tropem należałoby stwierdzić rzecz następującą: po koks sięgał  w maju zarówno Vincenzo Nibali, jak i Cadel Evans. Sorry, ale Evans? To przecież jedyny z ostatnich triumfatorów Tour de France, którego dopingowa teczka jest pusta. PUSTA! Żadnych oskarżeń, podejrzeń, plotek. Danilo, mylisz się. „Kabelki ci nie stykają”, jak skomentował Nibali. A może to kolejna twoja próba zaistnienia w medialnym świecie? Nieważne, jak mówią, ważne, żeby w ogóle mówili. W czasach Facebook’a i Pudelka nie ma negatywnego PR, każdy PR jest dobry.

Wszystko na to wskazuje, że Di Luca plecie, co mu ślina na język przyniesie. Gdyby brukowiec zapłaciłby odpowiednią sumkę, prawdopodobnie wyznałby nawet, że jego własna rodzona matka zmusiła go do dopingu. A on tak naprawdę jest nieskazitelnie biały jak po praniu w proszku Vizir.

Postawmy jednak hipotezę i przyjmijmy, że w wypowiedziach Włocha kryje się ziarno prawdy. Co wtedy?

Implozja połączona z eksplozją, katastrofa, demontaż. Koniec świata. Gdyby słowa Di Luca znalazłby potwierdzenie w rzeczywistości, wszelkie programy antydopingowe wdrożone w ostatniej dekadzie, liczne kontrole, trzymanie zawodników na krótkiej smyczy okazałaby się bezwartościowymi, nie zdającymi egzaminu chybionymi posunięciami. Janusz Wójcik i Wojtek Kowalczyk po Igrzyskach Olimpijskich w Barcelonie chcieli zmieniać szyld i grać dalej. Profi mimo licznych afer zmienili preparaty, to tu, to tam na plenum opowiadali się przeciwko manipulacjom i jechali dalej. Czyżby nie doszło więc do przekształceń w kulturze, tylko do stworzenia nowej kultury? Kultury być może o wiele gorszej, ponieważ jeszcze bardziej zaawansowanej, pewnej siebie, aroganckiej, perfidnej?

Jeśli Di Luca ma rację twierdząc, że top 10 Giro nie jest możliwy bez dozowania farmakologicznych Wunderwaffe , to czas najwyższy zwinąć cały interes. Zamknąć gmach Międzynarodowej Unii Kolarskiej na cztery spusty, wrócić do czasów amatorskich. Kto da nam jednak gwarancję, że taki peleton nie będzie nafaszerowany tabletkami? Nikt. Kilka lat temu głośno zrobiło się wokół sprawy pewnego amatora, u którego pośmiertnie wykryto ponad dziesięć różnych środków. Większość z nich zakupiona była przez internet z chińskich aptek.

W co pozostaje nam wierzyć? Zaufajmy młodym, tym 20-latkom, 25-latkom. Tym Majkom, Kwiatkowskim, Talansky’m. Młodej generacji zawodników, wychowanych w innych historycznych kontekstach, innych realiach. Armstrong, Pantani, Ullrich należą do zupełnie innego „rzutu”. Do pokolenia, w którym doping stał na porządku dziennym, a system oferował wiele otwartych furtek. Każdy kto chciał, mógł bez większego ryzyka zrobić UCI w bambuko. Unia swoją drogą nie czyniła nic, by ten proceder znieść. Rebellin, Schumacher czy Di Luca musieli się przystosować do modyfikacji w prawie antydopingowym, musieli się do nich przyzwyczaić i byli przekonani, że się z nimi uporają. Dla dzisiejszych młodych wilczków wpisywanie miejsca pobytu online czy poranne wizyty kontrolerów to chleb powszedni. Sieć jest o wiele szczelniejsza, niż kiedykolwiek była.

Jaki sens widziałaby młoda generacja w drugach? Prędzej czy później i tak zostaliby przyłapani. Co potem? Napisanie książki? Tylko kto ją będzie chciał przeczytać? Na rynku już teraz panuje inflacja podobnych pozycji. Uwierzmy więc, że dzisiejsze kolarstwo przynajmniej stara się być czyste i dąży do tego. Tacy anty-bohaterowie jak Di Luca zawsze się trafią, niech stanowią jednak wyjątek od reguły. Niech reklamują swoje biografie, sumiennie sporządzone przez ghostwriterów, niech jeżdżą na tournee po Europie i Ameryce. Niech wzbudzają zainteresowanie żądnej dopingowych sensacji publiki. A kto myśli, że taki Tyler Hamilton wyjawił całą prawdę, ten jest w błędzie. Powiedział tyle, ile chciał powiedzieć. Lance powiedział tyle, ile chciał powiedzieć. I Di Luca mówi tyle, ile chce i niestety co chce.

Nam pozostaje wierzyć.

PS. Tak, pozostaje nam wierzyć, chociaż przychodzi to ciężko, kiedy czyta się „przygody” Madsa Drange’a, byłego norweskiego łowcy dopingu. W swojej książce całkowicie dyskredytuje i krytykuje system kontroli nazywając go jednym „wielkim blefem”. Drange ma niewątpliwie sporo racji wytykając popełnione błędy, ale uwaga: również i on chce jak najlepiej rozreklamować swoją spowiedź, swój produkt. Jakby nie patrzeć, doping sells.

Foto: Ferrari – LaPresse