Danielo - odzież kolarska

Czkawka i katar po mistrzostwach

Projekt Doha 2016: o rozbieżnościach między deklaracjami i działaniami UCI w kontekście zdrowia zawodników i trendów globalizacji.

Mistrzostwa świata anno Domini 2016 przeszły do historii. Poznaliśmy nowe mistrzynie i nowych mistrzów świata. Co jeszcze będziemy wspominać z tej imprezy? Na pewno piekielnie upały i cierpienie kolarzy, którzy zmuszono do wielogodzinnej jazdy w tych nieludzkich warunkach. Sportowo imprezę uratował Peter Sagan, który powtórzył wyczyn Paolo Bettiniego i obronił tytuł mistrza świata. Ponadto pierwszy raz w historii całe podium zajęli byli mistrzowie świata – Sagan, Mark Cavendish (2011) i Tom Boonen (2005).

Międzynarodowa Unia Kolarska (UCI) w tym roku skusiła się na katarskie petrodolary i przyznała organizację mistrzostw świata Dausze. Według różnych źródeł Katarczycy w 2012 roku kupili imprezę za około 10 mln franków szwajcarskich, czyli zapłacili dwa razy więcej niż poprzedni organizatorzy. Trudno się więc dziwić, że centrala w Aigle, która nie należy przecież do bogatych, uległa takiej sile argumentów.

Wizyta w saunie

Kilka migawek z Kataru.

Maciej Bodnar przed starem w jeździe indywidualnej do schłodzenia organizmu wykorzystał śmietnik wypełniony wodą. Okłady z lodu lub specjalne chłodzące kamizelki były na porządku dziennym. UCI chwaliła się, że na na całe mistrzostwa świata zostało przygotowanych 10 tysięcy bidonów. To świetnie, tylko na co one się zdały? Przy żarze lejącym się z nieba i temperaturach przekraczających 40 stopni jazda na rowerze nie ma wiele wspólnego ze zdrową rywalizacją. Co więcej, takie wystawianie organizmu na próbę jest jak igraniem z ogniem, a cztery godziny spędzone w upale mogą skończyć się bardzo źle.

Karol Domagalski pisał: “Przez głowę przechodziły myśli o udarze, a nawet o utracie przytomności. Widziałem już takie rzeczy w swojej kolarskiej karierze i nie chciałbym tego doświadczyć.” Zawodnicy na treningu notowali temperaturę dochodzącą do 45-46 stopni Celsjusza. Przemysław Kasperkiewicz na “zaledwie” 166 kilometrach wypił co najmniej 15 bidonów, niektórzy pili i po 20. Bóle głowy i skrajne wyczerpanie były na porządku dziennym. Belg Enzo Wouters po wyścigu orlików na mecie doznał drgawek, temperatura jego ciała sięgnęła 40 stopni. Walka z upałem skończyła się udarem słonecznym.

Idźmy dalej. Podczas wyścigu jazdy drużynowej na czas kobiet Anouska Koster (Rabo-Liv) wpadła na barierki, co spowodowane było zapewne rozkojarzeniem wywołanym przez upał. Holenderka szybko próbowała wsiąść ponownie na rower, ale kłopotem okazało się utrzymanie równowagi i stanięcie o własnych siłach. Skutki olbrzymiego wysiłku w takiej temperaturze.

Kij w mrowisko włożył także Tony Martin, który skrytykował wybór gospodarza. Mistrz świata, podobnie jak lubiący upały Tom Dumoulin, zaproponował rozgrywanie wyścigów w nocy przy sztucznym oświetleniu. Świetny pomysł. Etapy Tour de France i Vuelta a Espana były już rozgrywane w takiej scenerii. Dlaczego nie można zrobić tego z mistrzostwami świata?

Chaotyczne działania

Doha to naprawdę dobre miasto dla celów biznesowych, wybudowana na piasku metropolia nie jest jednak właściwą lokalizacją dla uprawiania sportów wytrzymałościowych. O ile krytyką UCI zajmuje się zasadniczo połowa peletonu i kolarskich mediów, warto zwrócić uwagę, że w czasach, kiedy tyle się mówi o zdrowiu kolarzy, dopuszczono do rozegrania mistrzostw świata w tak ekstremalnych warunkach.

W komunikatach UCI wiele treści na temat zdrowia i bezpieczeństwa startujących w wyścigach. Zapewnia się nas o tym, że na każdym wyścigu zachowane są najwyższe standardy. Ale jak te słowa mają się do faktów?

Organizacja mistrzostw w Katarze i związane z nią problemy wpisują się w ciąg niezbyt chlubnych dla UCI zdarzeń, których centrum jest brak odpowiedniej troski o zdrowie i bezpieczeństwo peletonu. O ile można zrozumieć, że sezon z racji igrzysk olimpijskich i egzotycznych mistrzostw świata, został nienaturalnie wydłużony, to w ciągu ostatnich lat mamy do czynienia z wypadkami, które jaskrawo kontrastują z przemawiającą z oficjalnych dokumentów troską o zawodników i składają się na dość niespójny obraz polityki prowadzonej przez UCI.

Z jednej strony protokół pogodowy, położenie nacisku na bezpieczeństwo na trasie i oznakowanie przeszkód, a także wskazówki operacyjne dla ekip, wprowadzające większą profesjonalizację i kontrolę nad relacjami ekipa-zawodnik, z drugiej działania mające z dbałością o kolarzy niewiele wspólnego. Organizacja wyścigów w Katarze na przekór pogodzie to nie pierwszy przypadek. Podczas ubiegłorocznego Tour of Oman peleton stanął okoniem i odmówił rywalizacji przy zapachu topniejącego asfaltu. O ile europejskie wyścigi są odwoływane w przypadku złej pogody (patrz tegoroczna Clasica de Almeria czy GP Lugano 2013, etapy Giro d’Italia 2014), o tyle wyścigi organizowane w ramach szeroko pojętej globalizacji kolarstwa przysparzają kłopotów.

Pogoda to nie jedyna przeszkoda. W ostatnich latach na wielu imprezach w kolumnie wyścigu możemy zaobserwować motocyklistów, którzy nie potrafią się poruszać, nie czują prędkości peletonu i zawodników, czym naginają standardy bezpieczeństwa. UCI wprawdzie zaczęła wydawać licencję dla kierowców mających prawo poruszać się w kolumnie wyścigu, problem w tym, że szkolenia z tym związane są formalnością i w żaden sposób nie weryfikują umiejętności poruszania się za kółkiem.

To samo w przypadku finiszy osadzonych w miastach. Kraksy, które groziły nawet utratą życia wielu organizatorów niczego nie nauczyły. Często możemy się spotkać z nieoznakowanymi rondami, fatalnie ustawionymi barierkami lub wystającymi słupkami, które co roku wysyłają któregoś z zawodników do szpitala.

Ekstremalne warunki pogodowe i bezpieczeństwo tras to wyzwania wymagające zdecydowanych i natychmiastowych działań, jednak giną one w obliczu procesów “globalizacji kolarstwa”, które Unia stara się uskuteczniać od czasów poprzedniego prezydenta – Pata McQuaida.

Globalizacja bez głowy

Globalizacja oparta o dużych partnerów finansowych ma zasadniczo sens – tylko póki co wychodzi średnio. Dobrym przykładem jest Tour de Beijing. Chiny to na pewno interesujący i nieodkryty kolarsko kraj. Kolarze przez kilka lat ścigali się na zakończenie sezonu w Pekinie i jego okolicach, ale nie cieszyło się to dużym zainteresowaniem kibiców i samych zespołów, dlatego też nikogo nie zmartwiła specjalnie decyzja o zawieszeniu wyścigu.

Mistrzostwa w Katarze, wyścigi w Omanie, Katarze, Zjednoczonych Emiratach Arabskich mają być może wsparcie finansowe, o jakim pomarzyć mogą niektóre europejskie imprezy, ale trudno mówić o ich wpływie na rozwój dyscypliny w tych krajach. Organizacja wyścigów w miejscach, gdzie przy trasie stoi tyle widzów, co na wyścigu o puchar wójta gminy Sorkwity, nie jest do końca tym, co chciałoby się rozumieć przez globalizację i promowanie kolarstwa. Dlatego należy zadać sobie pytanie, czy globalizacja kolarstwo podparta względami finansowymi na dłuższą metę ma jakikolwiek sens? Czy sprawi, że kolarstwo zyska na atrakcyjności i zwiększy rzeszę fanów?

Globalizacja kolarstwa wygląda lepiej tam, gdzie UCI nie robi swoich interesów, a pomaga i, choćby minimalnie, inwestuje. Tu wymienić należy Erytreę i wyścig Tour of Eritrea, który co roku przyciąga rzesze kibiców. Kolarstwo stało się sportem narodowym w tej byłej kolonii włoskiej, a prężnie działająca diaspora sprawia, że kolarze tacy jak Merhawi Kudus i Daniel Teklehaimanot podczas Tour de France na każdym etapie witani byli przez liczną grupę kibiców.

Podobne zjawisko można zaobserwować w Rwandzie, gdzie wyścigi gromadzą masy ludzi, a zawodnicy i ekipy nie otrzymują wsparcia od UCI ani też antenowego czasu i zainteresowania mediów.

To śmiało można nazwać globalizacją, nie ściganie się po pustyni w 40 stopniach dla garstki szejków. Globalizacja nie musi oznaczać ściągania na wyścig do Rwandy czy Gabonu Vincenzo Nibalego i Christophera Froome’a, którzy w lutym wygrzebują się z treningowych pieleszy. Może warto postawić na ruchy oddolne, pozwolić kolarstwu się tam rozwijać – wspomóc budowę infrastruktury czy wesprzeć organizację drużyny narodowej?

To by było na tyle na temat globalizacji i mistrzostw świata w Dausze 2016. Pozostaje nam mieć nadzieję, że impreza podobnej rangi nie wróci w te rejony w najbliższym czasie. Ponadto, możemy się pocieszyć, że za rok w Bergen będzie zdecydowanie lepiej (chyba, że spadnie dla odmiany śnieg). Oby z kolarzami z krajów, w których kolarstwo rozwija się mimo wielkich przeszkód i braku zainteresowania panów z Aigle.