Danielo - odzież kolarska

Bagno

W pogoni za kasą i spektaklem organizatorzy wpadają na coraz to głupsze pomysły.

Trzeba przypominać zajefajny, piaszczysto-deskowo-plażowy początek tegorocznej Vuelta a Espana? Raczej nie. Na domiar złego szefowie tych największych wyścigów zamiast się zastanowić, przemyśleć, wyciągnąć wnioski, niczym się nie przejmują i serwują nam inne, niemniej zajefajne rozwiązania. Tylko po jakiego grzyba?

Ok., racja, na razie jeszcze klamka nie zapadła i nie wiadomo, czy szutry pojawią się za dwa, trzy lata na trasie Tour de France. Ale kandydatura Brestu, gdzie rozgrywa się Tro-Bro Leon, została wysłana. Amaury Sport Organisation (ASO) z całą pewnością jej się przyjrzy, z całą pewnością powie: wow, ależ to jest genialne! A potem być może włączy niewyasfaltowane sektory do swojego programu. Bo w ten sposób wyścig stanie się jeszcze atrakcyjniejszy i będzie można robić reklamę w stylu „powrót do przeszłości”. Jeśli dorzucimy do tego pasaże brukowe, to panowie wokół Christiana Prudhomme’a z zachwytu nie wyjdą już przez kolejny rok.

Szutry należą do kolarstwa, nie da się temu zaprzeczyć. A może konkretniej, należały ponad 100 lat temu, kiedy niezwykle ciężko było znaleźć fragment prostej jak stół bitumicznej drogi. Do dzisiaj przetrwał wspomniany już francuski Tro-Bro Leon, który niczym muzeum przypomina tamtejsze pionierskie dzieje, w Belgii zawodnicy ścigają się przez tony błota w Schaal Sels. Wie coś o tym Bartek Huzarski, który wystartował w tegorocznej edycji. Zabawa dla widzów jest przednia, ponieważ do czynienia mamy z czymś, co zasługuje na miano przełajowej szosy. Dla samych kolarzy jazda prawdopodobnie również jest zabawą, lecz tylko zabawą i pewnego rodzaju odskocznią od codziennego asfaltu. Nieprzypadkowo wyścigi szosowe rozgrywane są na tej ostatniej, twardej nawierzchni. Nie chodzi jedynie o bezpieczeństwo, komfort czy uzyskiwane prędkości. Chodzi też po prostu o postęp, bo tak do Biedronki czy Lidla nadal szorowalibyśmy po szutrze.

Umówmy się, szuter jest w porządku, w kolarstwie bardzo w porządku, ale jedynie w specjalnych wyścigach o takim, a nie innym profilu. Białe drogi są na miejscu w Tro-Bro Leon, są też na miejscu w Strade Bianche czy w zawieszonej Eroice. Ponieważ przystępują do nich kolarze o określonej charakterystyce, którzy doskonale wiedzą, czego mają się spodziewać. No i są to klasyki, nie etapy, fazy dłuższego, trzytygodniowego ścigania. Szuter jest ich szczególną, wyróżniającą cechą, w grand tourach jest czy będzie wyłącznie przerywnikiem, ciekawostką, która może się skończyć dla samych zawodników tragicznie. Gdy zapanowała w Tourze moda na bruki, pojawiło się dużo negatywnych głosów. Choć sama kostka większego problemu nie sprawia, sytuacja drastycznie zmienia się wtedy, kiedy za chmurki zamiast słoneczka wyjdzie druga potężna, deszczowa chmura. A pogody na wyścig przewidzieć się nie da.

Tak dla szutru w klasykach, które nim żyją i które przez niego stały się rozpoznawalne. Ta sama zasada powinna tyczyć się pave. Niestety organizatorzy są innego zdania. Piaseczek na Giro zagościł w 2010 roku, był i teraz w maju, wróci na pewno za rok w Toskanii. Vuelta, do której prawa posiada ASO, również nie wyklucza szutrowego rozdziału. Czym innym jest żwirowo-brukowa jednodniówka, czym innym przeplatany takimi elementami pojedynczy etap wielkiego touru. W tej pierwszej, jak upadniesz, nie wygrasz wyścigu. W tym drugim, jak upadniesz, przegrałeś generalkę.

Zamiast stawiać na takie old-schoolowe opcje, organizatorzy, pragnący widowiskowości, powinni raczej wybrać sprawdzone koncepcje, jak góry, góry, góry (tak, monotonnie to brzmi). Szaber i kosteczka sporo wnoszą do telewizyjnego przekazu i do ogólnego obrazka, ale de facto niewiele dobrego do sportowej rywalizacji. Ile to jeszcze razy Nibali będzie musiał odpowiadać na pytanie, czy gdyby nie kontuzje Froome’a odniesione na pave i problemy Contadora, również zostałby królem Paryża? Gadanie, że kolarz powinien umieć jeździć po wszystkim, jest czczym gadaniem. Gdyby rzeczywiście tak było, to mielibyśmy samych mistrzów świata w górach, w zjazdach oraz na czas.

P.S. Tak, zgadza się. Jak co niektórzy słusznie zauważyli, Krzysiek upadł tuż przed brukiem, pierwszym zresztą brukiem, a nie na nim. Za wprowadzenie w błąd przepraszam. Ale jest też inny przykład. Dla porównania w 2010 roku, kiedy jechano do Arenbergu, bruk wyeliminował z gry starszego z Schlecków, który jako świeżo upieczony zwycięzca Tour de Suisse był w niezłej dyspozycji. Dobrze, że Andy miał więcej szczęścia 🙂