Danielo - odzież kolarska

Idiotolandia

Tak wyglądają konsekwencje bezmyślnego zachowania zidiociałych kibiców, którzy z kibicami mają tyle wspólnego, co pani Ogórek i lewica. Czyli nic. Zdjęcie połamanej ręki Daniele Colliego wygląda, delikatnie ujmując, nieprzyjemnie. Ale jest potrzebne. By pokazać tym wszystkim pseudo-fanom, tym, nie bójmy się tego słowa, debilom, że przez swoją głupotę doprowadzili do pojedynczej katastrofy i niemal do kolektywnej tragedii.

Chcę strzelić sobie selfie. Ustawię się tyłem do trasy, gdzie za kilka minut będą przemierzać kolarze, zrobię głupią minę, pstryknę, ocenię, wstawię jakiś tam podpis i walnę na fejsika. A potem tylko patrzę, ile będę miał lajków, bo być może gdzieś tam w tle będzie widoczny np. Contador. Problem w tym, że ja nawet nie wiem, kim jest ten cały Contador, ponieważ kolarstwem zupełnie się nie interesuję. Na wyścig przyszedłem wraz z kolegą z akademika, która powiedział, że będzie fajnie, będzie zabawa, będzie się działo. Później pójdziemy na piwo do knajpy. Po prostu sobie popatrzymy wcześniej na mijający nas peleton. Nikt nam nie powiedział, jak musimy się zachować, jak blisko podejść. A co tam. Jesteśmy panami świata, nam wszystko wolno, na wszystkim się znamy. Sprawdzamy informacje w google z prędkością światła. Mamy przecież smartfona, niemalże darmowy dostęp do internetu. Jesteśmy nowocześni. Na sporcie się znamy. Znamy się więc też na kolarstwie. Jak mało kto.

Kapitalnie. Im więcej widzów wzdłuż pokonywanego szlaku tym lepiej. Dla wyścigu, dla organizatorów, dla telewizyjnej transmisji, dla kolarzy, bo widzą, że jednak ich żmudne pedałowanie ma jakiś sens. Wszystko jest spoko dopóki jednak ci po drugiej stronie – czyli my, my wszyscy – nie przeszkadzamy głównym bohaterom widowiska. Oni wykonują swoją pracę. My też nie lubimy, jak ktoś przeszkadza nam w wykonywaniu naszej. A robienie sobie słitfoci nie z koleżanką z działu kadr, lecz z trzydziestoma facetami ubranymi w lycrę, którzy na tym ekraniku telefonu w ogóle nie chcą się znaleźć, mieści się w kategoriach przeszkadzania, co można było zauważyć w trakcie angielskiego epizodu zeszłorocznego Tour de France.

Zawodnicy się wtedy pocieszali faktem, że niebawem wjadą na ląd, że będą kontynuować ściganie we Francji, gdzie kibice są wyedukowani, rozumieją kolarstwo i wiedzą, że selfiefowanie jest po prostu niebezpieczne, przynajmniej ryzykowne. I rzeczywiście, we Francji tych incydentów było o wiele, wiele, wiele mniej. Tylko czy to rezultat „rozumienia kolarstwa” czy może czysty przypadek? Giro d’Italia daje jednoznaczną odpowiedź na to pytanie: przypadek.

Wydawałoby się, że Włosi doskonale zdają sobie sprawę z tego, jak cycling funkcjonuje. Co można, czego nie można. Błąd. Italiani nie różnią się od Anglików XXI wieku. Nie różnią się od Francuzów, Belgów czy Niemców. Od nas. Wszystkim, jak jeden mąż, wyłączył się w dobie online jeden mały trybik nazywany zdrowym rozsądkiem.

Jak bardzo tępym trzeba być, by na ostatniej prostej, gdzie idzie tempo ok. 70 km/h, wychylać, choćby rękę, poza barierkę. Ba, trzymać w ręku telefon i czekać na ten właściwy moment, by nakręcić ekscytujący filmik. Pochwalić się nim 200 znajomym. Tak, tak, to rzecz niesamowita… Nie można sobie pozwolić, by ją zaprzepaścić. Albo, co gorsza, trzymać  lustrzankę z obiektywem godnym fotografów Reutersa. Nie dość, że duża, to jeszcze ciężka.

Jak bardzo tępym trzeba być, by nawet nie wyobrazić sobie, że tak wyciągnięta ręka stanowi wielkie zagrożenie dla szturmujących, znajdujących się w takim tunelu, zawodników, którzy widzą tylko jedno: metę.

Jak bardzo tępym trzeba być, że dla tych wszystkich sprinterów kolizja z taką przeszkodą oznacza tylko jedno: upadek, masowy upadek. Złamania, złamania i jeszcze raz złamania. Jak nie gorzej.

Jak bardzo nierówno pod sufitem trzeba mieć, by na rowerze całym impetem szosować w przejeżdżającą grupę? No jak? Czy to jakiś zamach terrorystyczny, akcja typu harakiri, chęć skandalu? Chęć uczynienia innym szkody? Nie wiem. Albo wiem: idiotyzm.

Co z tym idiotyzmem należy robić? Oczywiście wytępić. Uczyć, przypominać przed każdym przejazdem kolumny: ręce precz, telefony precz, aparaty precz. I karać. Łapać tych palantów. Karać finansowo. Pociągać do odpowiedzialności, również cywilno-prawnej. Nie będzie łatwo z identyfikacją winowajcy. Tłumy wielkie, w porównaniu do tego policjantów niewiele. Tym bardziej znacząca jest pomoc świadków, którzy obserwowali poczynania partnera obok. Idźcie ludzie na komisariat, przytrzymajcie gościa, wołajcie, wskazujcie. Róbcie szum, by im się nie upiekło. Nie powinno być cichego przyzwolenia na takiego typu „atrakcje”.

Dlatego nie możemy obojętnie przejść obok takich obrazków jak Colliego – zdrowiej chłopie, świetnie że wniosłeś oskarżenie, Jalaberta, Abdżapurowa czy van Westerveld. Niech będą one przestrogą. Uzmysławiają i przypominają, jak bardzo karkołomne jest kolarstwo samo w sobie. My, ci kibice-kibice bądź też kibice z przypadku, nie przyczyniajmy się jeszcze do potęgowania tej karkołomności. Większość z nas nie zostawiła suchej nitki – słusznie zresztą – na organizatorach Kraju Basków czy na kierowców neutralnych wozów technicznych. Niektórzy z nas postępują jednak jeszcze mniej odpowiedzialnie niż zawodowcy. Przez tych kilka minut fejsbukowej sławy.

Takie osoby niszczą wizerunek „prawdziwego kibica kolarstwa”, który np. pakuje całą swoją rodzinę do campera, wyrusza na tydzień pod Tourmalet i poświęca swój urlop na oglądanie wyścigów z bliska. Takich kibiców chcemy, takich kibiców się domagamy. A tym innym dziękujemy. Oni więcej czynią złego niż dobrego. Bez nich kolarstwo i tak przeżyje. Niech zostaną więc lepiej w domu i obejrzą sobie w telewizji spotkanie żużlowe. Przecież też się świetnie na tej dyscyplinie znają. Przecież każdy w swoim życiu siedział na żużlowym motocyklu…