Danielo - odzież kolarska

Uroki “Staruszki”

„Staruszka” nazywa się „Staruszką”, bo jest po prostu najstarszym ze wszystkich klasyków. Inni mówią, że to najcięższy z wyścigów jednodniowych w kalendarzu. Ok, można w tym punkcie mieć inne zdanie. Jednak jednej rzeczy chyba nie da się zakwestionować: Liege-Bastogne-Liege jest piękny.

Rok po założeniu klubów Pesant Club Liegois oraz Liege Cyclist’s Union panowie zabierają się za organizację imprezy, o której kolarski świat jeszcze nie słyszał. Ma prowadzić na trasie z Liege do Bastogne przez ardeńskie podjazdy. I oczywiście z powrotem. Nikt jednak nie wierzył w sukces i długowieczność wyścigu, ponieważ miał to być jedynie test przed istnym maratonem Liege-Paryż-Liege o łącznej długości ponad 840 km.

Kiedy 29 maja 1892 roku na Avenue Rogier na starcie stawia się 33 amatorów – o godz. 5.40 rano – oklaskiwani są przez 300 kibiców. Od razu do przodu rusza Leon Houa pochodzący z Liege, który po „agrafce” w Bastogne ma 36-minutową przewagę. Do mety dojeżdża po jedenastu godzinach kręcenia na prawie 12-kilogramowym rowerze. Co ciekawe, Houa dopiero cztery miesiące wcześniej pierwszy raz siedział na rowerze… Belg triumfuje również w dwóch następnych edycjach i tym samym jest jedynym obok Eddy’ego Merckxa i Moreno Argentina kolarzem, który „La Doyenne” wygrywa trzy razy z rzędu.

W 1908 roku Liege-Bastogne-Liege rozgrywany jest zarówno dla kolarzy, jak i dla motocyklistów. Wyścig raz ma się raz lepiej, raz gorzej. Większość zawodników, którzy wcześniej ścigali się na słynnych cote, walczy w I wojnie światowej. Wielu z nich nie wraca do domu, do swoich rodzin. Po zakończeniu działań wojennych, dokładnie 28 września 1919 roku, dochodzi do reaktywacji wyścigu. Chętnych nie brakuje, chociaż ostatecznie do zawodów przystępuje 32 śmiałków. Leje i wieje. Po czterech godzinach jury decyduje: tak nie da się ścigać, dwie godziny przerwy, poczekamy, zobaczymy. Wygrywa Leon Devos. Mówi, że nie pamięta ostatnich kilometrów. Totalny blackout.

Podczas II wojny światowej Liege-Bastogne-Liege odbywa się tylko w latach 1939 i 1943. Nowa odsłona w 1945 kończy się wiktorią Jeana Engelsa. Do tego momentu tylko dwóch nie-Belgów świętowało zwycięstwo: w 1908 roku Francuz Andre Trousselier, w 1930 roku Niemiec Hermann Buse. Dopiero po 1949 roku, kiedy najlepszy jest Francuz Camile Danguillaume, powoli do głosu zaczynają dochodzić „zagraniczniacy”, chociaż do drugiej połowy lat 70. L-B-L pozostaje przeważnie domeną synów Belgii. Jednak już od sezonu 1977 tylko pięciu Belgów pokazało plecy swoim konkurentom. Koniec supremacji.

Legendą staje się Szwajcar Ferdi Kübler. „Orzeł z Adliswil” w latach 1951 i 1952 wygrał i w Fleche Wallonne, i w Liege-Bastogne-Liege. Do dzisiaj to rekord, nikt mu nie podskoczy, choć sześciu innych ma na koncie „ogolenie” Strzały i “Staruszki” w jednym sezonie.

Rok 1957 nie jest przyjazny dla szosowców. Jest zimno, ziiimnoooo, baaardzo zimmmnooo. Do tego jeszcze nieźle wieje, od czasu do czasu z nieba spada grad. W miejscowości Houffalize w ostatniej chwili zbudowano specjalną strefę bufetu, w której zmarznięci kolarze mogliby się nieco ogrzać. Ale co tam Houffalize, o którym rzadko kto słyszał. Ważniejszy jest Cierreux. Właśnie tam kolumnę zatrzymuje… kolejowy szlaban. Włosi i jeden Francuz zbytnio się nim nie przejmują i przez niego przeskakują. Belg Germain Derycke ma wątpliwości. Ostatecznie idzie w ślad za rywalami, dogania ich, wygrywa. Drugi na kresce po finiszu z grupy zostaje Frans Schoubben, który grzecznie czekał, aż minie go lokomotywa. Schoubben składa protest. Przy zielonym stoliku komisarze podejmują decyzję: będzie dwóch triumfatorów. Ex aequo.

W 1966 roku swoje najlepsze osiągnięcie w klasykach odnosi Jacques Anquetil. Trzy lata później zaczyna się era Merckxa. Pięć zwycięstw przez sześć lat dla „Kanibala” z Walonii. O mały włos, a w 1975 roku sięgnąłby po wygraną numer sześć. Na przeszkodzie stają mu jednak bracia De Vlaeminck. Eric oraz Roger w finale atakują na zmianę i nie dają odsapnąć Merckxowi. W następnym sezonie jako pierwszy metę przekracza… szwagier Eddy’ego – Joseph Bruyere (plus 1978).

Do historii przeszła edycja z 1980 roku. Atak zimy. Śnieg. Zimno. Mokro. Śnieg. Zimno. Mokro. I tak w kółko. Peleton szybko się kurczy o połowę do 80 zawodników. Na Cote de Wanne prowadzący Rudi Pevenage dysponuje dwuminutową przewagą, łapie jednak dwa defekty. Za nim Bernard Hinault myśli już o wycofaniu się z rywalizacji. Są dwa wyjścia: przyspieszyć, odjechać i gnać w kierunku mety. Tam, gdzie jest w miarę ciepło i czeka gorąca herbata. Albo zeskoczyć z roweru. „Borsuk” to „Borsuk”. Decyduje się na pierwszą opcję. I to jaką! Wygrywa jako solista po ataku na 80 km do mety, na której ma… dziewięć minut zapasu. „Tak, padał śnieg. Tak, było zimno. Płaci mi się jednak za startowanie w wyścigach i ich wygranie” – mówi Francuz z Bretanii. Bretończyk z betonu. Aha, wyścig ukończył zaledwie 20 kolarzy.

Na przełomie lat 80. i 90. Koncertowo jeździ Argentin – w sumie cztery triumfy. Tylko Merckx ma lepsze od niego palmares.