Danielo - odzież kolarska

Sezon ogórkowy

© fot. M.Kosowski/rowery.org

Różnie je nazywają. Ogórami. Tour de Stodoła. Remiza Tour. Chodzi o polskie wyścigi, wyścigi z naszego narodowego kalendarza, praktycznie jedyne, które mamy. Czy słusznie? Nie.

Zbliża się początek szosowego sezonu. Na pierwsze danie podane nam zostaną imprezy w Dzierżonowie i Sobótce. Stara śpiewka, tradycyjny początek, dobrze nam wszystkim znany. Może popadać deszcz, może popadać śnieg. Może będzie odjazd solo, może na metę dojedzie większa grupka. Może, może, może… Niestety o jednym „może” raczej zapomnijmy. „Może w końcu przyjdą kibice?” Nie przyjdą, albo konkretnie przyjdą ci, co zawsze. Ci, co stawiają się co roku. Obojętnie czy pada, czy świeci słońce , czy trzeba iść do kościoła czy z rodziną na weekendowe zakupy do centrum handlowego. Oni nie określą tych wyścigów mianem ogóra. Znaczy się, ewentualnie tak pomyślą, ale tego głośno nie powiedzą. Bo nie wypada, bo dobre zachowanie, bo to, bo tamto.

Nie oszukujmy się: polskie wyścigi są jakie są. Są takie, jak polskie kolarstwo przez ostatnie lata. Niektórzy powiedzą, że są żadne. Mizerne, biedne, tandetne, kiczowate, amatorskie. Powiedzą tak, ponieważ przed oczyma mają obrazki kolportowane przez telewizję. Jakieś baloniki na Tour de Pologne, kolorowe wioski we Francji czy we Włoszech, tłumy kibiców wzdłuż trasy. Normalnie czad, to jest życie, to jest to kolarstwo! A potem przychodzą, nikomu nie ujmując, na Grody, Solidarkę czy polskie kryteria. I gęba im opada. Nie ma kolorów, nie ma fanów, są tylko kolarze, ich rodziny, żony z dzieckiem, drużynowe samochody. Ilość peletonu przewyższa przerzedzone tabuny fanów. Jedyne co przykuwa oko, to muszla, w jakiej dochodzi do ceremonii wręczenia nagród, podium, rampy startowe z lat 80. i stanowisko z kiełbaską z rożna. Nieraz mogłoby się wydawać, że na wyścigi przychodzi się po jedzenie. Jak na festyn.

Nie jest to złe, broń Boże. Na zachodzie przecież też trzeba kibicowi zagwarantować coś jeszcze oprócz suchej, nieraz nudnej sportowej rywalizacji. Kiedy ścigających się na rundach kolarzy widzi się raz na 20 czy 30 minut. W Europie zamiast bądź oprócz kiełby i piwska serwuje się im coś innego: stanowiska ze sprzętem rowerowym choćby. Są konferencje z kolarskimi sławami, można strzelić sobie selfie. Czas umila lokalny zespół rockowy z coverami wiecznie dobrej Metaliki. Na trasie jeździ pan pilot, który informuje o sytuacji na drodze, kto jest w czołówce, ile wynosi przewaga i takie tam.

Zasada „i takie tam” obowiązuje nie tylko w tych najważniejszych imprezach z kat. 1. czy 2.HC o WorldTourze nie wspominając, bo to zupełnie inna bajka, lecz również tych mniejszych. Wyścig to produkt, który trzeba sprzedać. Nie wystarczy postawić bramy start/meta, kilka barierek odgradzających trasę i postarać się o pomoc policji, która swoją drogą stosuje się całkiem innej zasady – „nie chcem, ale muszem” i pożytek z niej marny. Bez znaczenia, czy mamy do czynienia z imprezą 2.1 czy 2.2, czy w ogóle nie notowanej w oficjalnym harmonogramie UCI.

We Francji nie byłem, nie widziałem, dlatego wypowiadać się na ten temat zamiaru nie mam, mogę jedynie przypuszczać, że w takich krajach kolarsko-zakręconych, jak Francja czy Belgia czy Włochy „i takie tam” jest mocno pielęgnowane. Wiem trochę jednak o tym, jak sprawy się mają w Niemczech. Tam nawet Rund um Berlin czy Rund um die braunkohle – porównać je możemy pod względem statusu do Ślężańskiego Mnicha czy Królaka – to są lokalne małe święta. Kibiców może nie dużo, ale jest otoczka, jest zabawa. I te podesty jakieś takie ładniejsze.

Nie można wszystkiego tłumaczyć tzw. kulturą i mentalność kolarską, bo w Niemczech nie jest ona o wiele większa i bogatsza, niż u nas. Należy tę różnicę tłumaczyć podejściem: tam jest biznes, u nas działalność, choć zasługująca na poklask, wielkie brawa i chapeuax bas, wręcz charytatywna. Pasjonaci organizują – a to nie jest łatwe przedsięwzięcie – wyścig dla ludzi, na który przychodzą i tak sami pasjonaci. W ten sposób człowiek i wyścigi kiszą się we własnym sosie. Kiszenie to uwarunkowane jest nie tyle niemocą czy brakiem kompetencji organizatorów, tylko ogólnego zobojętnienia społeczeństwa. Ją akurat pięknie widać choćby we frekwencji wyborczej. Ludziom się nic nie chce, po co mają przychodzić na coś, co trwa sześć godzin? A nie daj Boże będzie jeszcze zimno, a może zmoknę i się rozchoruję? Po co mam przychodzić na coś, co jest tak naprawdę mało ważne, bo nikt o tym nie mówi, a zawody nie są transmitowane przez telewizję?

Telewizja to nie zbawca. Kryterium Grodów było pokazywane przez TVP Sport za pomocą dwóch czy trzech stacjonarnych kamer. Śmiech na sali. By zrobić dobrą transmisję, trzeba kamer na motorach i helikopterek. Generuje to koszty. Koszty, które niekoniecznie się zwrócą, bo zainteresowanie polskimi wyścigami jest bliskie zeru. Kiedyś, kiedy jeszcze BGŻ inwestował w ProLigę, mogliśmy oglądać „lepszejsze” bądź „gorszejsze” krótkie relacje. Kilka dni po zakończeniu zawodów, przez co materiał tracił na aktualności. Kiedyś w głównym wydaniu wiadomości sportowych przebąkiwano o naszych imprezach. Oczywiście nie za darmo. Chcesz być na ekranie, zapłać.

Teraz słuszna idea ProLigi przeniosła się do internetu, ponieważ jak brakowało głównego sponsora, tak go nadal brakuje. Paradoksalnie w czasach dla polskiego kolarstwa bardzo przeciętnych, sponsor był. Dzisiaj go nie ma. Drużyny dotowane są z budżetów firm ludzi związanych z kolarstwem. Sponsorski mainstream ma tę dyscyplinę w głębokim poważaniu, chociaż na świecie Poland po ostatnich sukcesach znaczy sporo. Dlatego też ważnym krokiem jest wejście PKN Orlen, który może udowodnić, że współfinansowanie teamu z aspiracjami prokontynentalnymi może być opłacalne. Nic z tego jednak nie wyjdzie, jeśli po tym sezonie Orlen się wycofa, dając tym samym zły znak innym: po co mamy się tam pchać?

Niepostrzeżenie mimo tego wszystkiego wzbogaciła się lista polskich wyścigów z kalendarza UCI. Przy czym prawdziwym monopolistą jest Mazovia Team Marcina Wasiołka, który bierze się aż za cztery wyścigi. Super rzecz, naprawdę super. Problem polega nie na tym, że nikomu się nie chce, ale na tym, że nie ma zaplecza finansowego, przez co szwankować może organizatorski poziom, co prowadzi do „zogórkizowania”. Może lepiej skoncentrować się na zbudowaniu kilku przyzwoitych wyścigów i zapewnieniu im dobrej, medialnej otoczki? Po co ilość, czyż nie lepiej postawić na jakość? Po co nam mnożenie bytów? Ktoś jednak stwierdzi, że gdzieś się trzeba ścigać, trzeba się ścigać w tych „bytach”. Słusznie. Nie oto jednak chodzi. Chodzi o celowe wyeksponowanie kilku imprez, za nimi powinny pójść następne. Następne „byty”.

„Byty”, które zamiast orientować się w dół, zaczną orientować się w górę. Bo niestety na dzień dzisiejszy polskie wyścigi przeżywają bessę. Z dwóch kat. 2.1, na które chętnie przyjeżdżały ekipy niemieckie czy czeskie, nie mam ani jednego. I jakoś ten fakt przyjęliśmy bez większego rozgoryczenia. Jest jak jest. Jest jak być nie powinno. To jest w tym wszystkim najgorsze. Że zobojętnialiśmy. Wolimy nazywać je ogórami.

W tych ogórach ścigali się kiedyś Kwiatkowski i Majka. I Niemiec i Gołaś. I i i… Zamiast tak mówić, należałoby się zastanowić, jak im pomóc. A jak konkretnie? Najważniejsi są kibice. Ich można przyciągnąć albo poprzez szeroko zakrojoną akcję reklamową, albo poprzez zapewnienie dodatkowych atrakcji, albo poprzez sukcesy rodaków w ważnych imprezach zagranicą. Najlepiej rodaków reprezentujących polskie ekipy, bo ani Kwiato, ani Rafa, ani Goły czy Przemek nie wezmą udziału w krajowych wyścigach (wyłączywszy mistrzostwa). Ale np. Pater już tak.

Należy zaserwować dobrze, profesjonalnie zorganizowane eventy. Pokazać, że Polska też leży w kolarskiej Europie. Że jest potencjał. Spójrzcie na odradzający się Bałtyk-Karkonosze Tour z koncepcją od morza do gór – tylko dlaczego on omija większe miasta? Również zamysł Grodów był/jest ciekawy, tak samo jak MWG. I zerknijcie na jeden z najważniejszych wyścigów U23 – Karpacki Wyścig Kurierów. Jak widać, można. Musi się zmienić nastawienie nas wszystkich: organizatorów, kolarzy, mediów, lokalnych władz. Niech ci ostatni przekonają się, że kolarstwo to nie tylko zablokowane ulice i narzekający, bo niewyedukowani mieszkańcy, ale całkiem niezłe publicity. Z piłkarzami nie da się pogadać, koszykarze i siatkarze szybko uciekają do szatni. A kolarz jest na wyciągnięcie ręki godzinę przed startem. Nawet na dyskredytowanych ogórach, które ogórami być nie powinny.

fot. M.Kosowski/rowery.org