Danielo - odzież kolarska

Łubudubu, łubudubu

Lubię i szanuję dyrektora sportowego naszego Związku, zawsze pomocnego Andrzeja Piątka. Jego życiorys jest bogaty w sukcesy. Kogo to on nie szkolił! Teraz zajmuje się kwestiami logistycznymi i organizacyjnymi. Bez niego ciężko  sobie wyobrazić prawidłowe funkcjonowanie reprezentacji. Dzięki niemu „afera hotelowa” w Ponferradzie została tak szybko zażegnana. Ale…

Andrzej Piątek wrzuca bardzo dużo przydatnych informacji na facebook’a. Umieszcza zdjęcia, umieszcza wyniki. Jest blisko biało-czerwonych wszystkich reprezentacji. Bliżej się już chyba nie da. I chwała mu za to! Wielki szacun. Ostatnio jednak opublikował pewien post. Post dający sporo do myślenia.

Otóż Andrzej Piątek odniósł się pośrednio do sytuacji panującej w polskim kolarstwie, porównując ją do – można tak nazwać – eldorado na Wyspach Brytyjskich. W największym skrócie treść wiadomości brzmiała następująco: na terenie Elżbiety II jest tyle a tyle dużo klubów kolarskich, w Polsce jest tyle a tyle mało, ale i tak to my mamy koszulkę mistrza świata. Fajnie, ale co z tego tak naprawdę wynika?

apiatek

Liczby nie kłamią. Statystyka nie kłamie. W tym przypadku słupki i wykresy nie działają jednak na naszą korzyść, jak zresztą miałyby działać? Ile Brytyjczyków wygrywało Tour de France? Hm, chyba dwóch. Ilu wygrywało najważniejsze tygodniówki? Kto ich policzy? Ile medali zdobyli na mistrzostwach świata w różnych kategoriach wiekowych? A ile olimpijskich? Odpowiedź: o wiele, wiele, wiele, wiele więcej niż my. Liczba prężnie działających, wspomaganych przez narodowy fundusz i projekt szkoleniowy ośrodków dla dzieci czy młodzieży przekłada się na osiągnięcia na arenie międzynarodowej. Nie oszukujmy się, jak sobie człowiek pościeli, tak się wyśpi. Fakt zdobycia złotego medalu we wspólnym nie może stanowić dla Związku żadnego alibi i przesłaniać “hardcore’owej”, ciężkiej polskiej kolarskiej rzeczywistości.

O kryzysowej sytuacji Związku, o kryzysowej sytuacji całego naszego peletonu, o umierającym powolną śmiercią XC (a może już umarło?) pisano już sporo. Nie będziemy się powtarzać, nie będziemy przywoływać kolejnych druzgocących cyferek. Ogólnie rzecz ujmując, nie jest za różowo. Jest źle, chociaż wszystkie te nasze Michały, Maćki, Przemki, Rafały czy Bartki to nazwiska uznane w peletonie, cieszące się poważaniem i co ważniejsze, gwarantujące, jak się nie tak dawno zresztą okazało, triumfy. Nie miejmy jednak złudzeń, bez mocnych fundamentów to się prędzej czy później skończy. Borykający się z finansowymi problemami związek próbuje na fali popularności jednośladów i korzystając z aury jaką emanuje tęczowa koszulka „Kwiatka”, zainteresować kolarstwem szerszą opinię publiczną i przede wszystkim rodziców narybku. Koncepcja szkółek kolarskich – przy współudziale ministerstwa – jest naprawdę dobrym pomysłem i trzeba mieć nadzieję, że się powiedzie. Trzymamy kciuki. Wraz z coraz to powiększającym się „kapitałem ludzkim” na znaczeniu ponownie zyskają lokalne kluby. Powinny też powstawać nowe, by popyt nakręcał podaż i odwrotnie. Proste jak budowa piasty.

Kluby szkoleniowe to jedna strona medalu. Tą drugą stanowią zespoły profesjonalne. Kilkanaście dni temu Dariusz Banaszek ogłosił rozwiązanie ekipy BDC-Marcpol. Od dłuższego już czasu w kuluarach mówiono o tej decyzji. Zdania były podzielone, jedni twierdzili, że to plotka, inni, że coś jest na rzeczy. Rację mieli ci ostatni. BDC znika z peletonu. Szkoda, jednak prędzej czy później tak się po prostu musiało stać. W jednym ze swoich tekstów Marek Tyniec wspomniał o „filantropii”, jaką kierują się nasi, polscy menadżerowie zakładający drużyny. Kto z Was pamięta, jakie nazwiska pojawiły się w pierwszym składzie BDC? Radosz, Baranowski, Sapa. Nie ma co, zasłużeni dla biało-czerwonego kolarstwa zawodnicy, którzy jednak już powoli przechodzili na emeryturę. A BDC stał się teamem, o którym mówiono „dom starców”… W następnych latach popularny „Banan” postawił na młodzież, kupił autokar, działania promocyjne „smerfów” nie mogły zostać niezauważone. Na mistrzostwa Polski, bodajże w Złotoryi, przyjechały tabuny ludzi z wielkimi flagami z napisami BDC. Reklama jak się patrzy, reklama dźwignią handlu. Firma Banaszka i Dudy została sponsorem Bałtyk-Karkonosze Tour, BDC było wszędzie tam, gdzie coś się działo. A działo się sporo, wszystkie te działania dotowane były z kieszeni pana Banaszka. Bez poważnych co-sponsorów, bez większych zastrzyków pieniężnych z zewnątrz. Na dłuższą metę misja nie do wykonania, ponieważ kolarstwo – co jest brutalne – to nie zabawka dla miłośników i pasjonatów tego sportu, którzy zrobią wszystko, by go uratować. To najnormalniej w świecie przedsiębiorstwo nastawione na zarabianie kasy. Jasne, na początku trzeba coś włożyć, by następnie zyskać, nie można jednak wykładać cały czas. Biznesmeni świetnie sobie zdają z tego sprawę.

Najlepiej chyba Oleg Tinkov. Multimilioner z Rosji. Raz nawołuje to Vodka Challenge, innym razem obiecuje Rafałowi bondowski samochód. Facet, który ma na pieńku z UCI, który ma tyle mamony, że mógłby wykupić wszystkie polskie ekipy. Tinkov nie jest filantropem, Tinkov jest geszeftsmanem. Do tego lekko szalonym geszeftsmanem, nie przejmującym się ewentualnie lekkim minusem. Tinkoff Saxo to jego zachcianka, taki teatrzyk lalek. I nawet gdyby niespodziewanie zakręcił kurek, spuścił kurtynę Bjarne Riis stanąłby na głowie, by znaleźć nowego darczyńcę, nową firmą, nowe dolary. I by znalazł. Za jego zespołem przemawia nie tylko niesamowity potencjał (reklamowy, sportowy etc.), ale przede wszystkim wizerunek dobrze prowadzonej ekipy. Potencjał i produkt, który można super sprzedać i który się sprzedaje.

Oczywiście, wielu drużynom, mimo wieloletniej tradycji i zasługom, nie udało się przetrwać. Przykład Euskaltelu jest dobitny. To samo tyczy się Vacansoleil czy ostatnio Liquigas-Cannondale. Grupom uzależnionym przez długi okres czasu od jednego modelu finansowania niezwykle ciężko złowić innego potężnego magnata. Projekt się wypalił, nie ci zawodnicy, sukcesów brakuje. Życie, biznes. W dzisiejszych czasach nie tylko w Polsce jest ciężko przeżyć na kolarskim rynku. Niektóre się pojawiają na jeden sezon, potem znikają w otchłaniach internetu. Co należy posiadać, by nie popaść w zapomnienie i nadal odgrywać główne role? Czy sam czysty cash wystarczy? Tradycja? Nie, potrzebny jest business-plan.

Taki np. jakim dysponuje niemiecki NetApp-Endura (Bora-Argon 18). Ralph Denk zaczynał od pracy u podstaw, stworzył podwaliny. Miał jasny cel: wprowadzić niemiecką ekipę do zawodowego kolarstwa. Najpierw licencja kontynentalna, potem druga dywizja, dzikie karty na Giro d’Italia czy Tour de France. Fuzja z brytyjskim zespołem Endura, zbudowanie zaplecza, rozreklamowanie marki NetApp (koncernu IT z USA). Teraz są dwaj nowi sponsorzy i nowe marzenia, by stać się integralną częścią WorldTouru. I jest to marzenie realne, jak najbardziej realne. Bo Denk nie porywał się z motyką na słońce, nie był filantropem. On nawet groszem nie śmierdział, swoich inwestorów zdobył. Czym? Planem rozwoju. Planem rozpisanym na lata, lecz przekonywującym. Planem, który się powiódł.

Na polskiej scenie taki plan przedłożyły jedynie dwie grupy. Jedną z nich jest CCC Sprandi. W tym sezonie pomarańczowi uczynili kolejne dwa ważne kroki. Jasno sformułowali zamiary: zaproszenie na Giro i walka o pierwszą ligę. Ruchy transferowe Piotra Wadeckiego są przemyślane. Kiedy wracał Maciek Paterski wielu pukało się w głowę i mówiło, że to błąd. I co? Pater odżył pod skrzydłami Wadka. Są też i strzały chybione, jak Tomek Marczyński czy Jacek Morajko. Zaciąg młodych zawodników robi wrażenie. Transfer eks-dopera Stefana Schumachera nie spodobał się co prawda większości kibiców, ale to kolarz nadal dobrze jeżdżący. Schumi to były doper, nie aktualny (oby!), zasłużył sobie na szansę. Grega Bole natomiast to niewątpliwe wzmocnienie. Dojdzie z pewnością jeszcze jeden zawodnik – chyba Włoch z tzw. nazwiskiem – i wtedy „cycki” będą stanowić wybuchową mieszankę: utalentowanej młodzieży, mocnych Polaków i uznanych obcokrajowców. Wszyscy oni pomieszczą się w nowym autokarze.

Drugim z zespołów z perspektywami jest ActiveJet Piotra Kosmali, któremu poświęciliśmy kiedyś osobny tekst. Panowie Kosmala i Piotr Bieliński pracują z konceptem, pracują rozsądnie, pracują z młodzieżą. Pracują, że aż miło. I pracować będą nadal, bo w dalszym ciągu drużyna chce wystartować w Vuelta a Espana. Podobnie jak w przypadku CCC Sprandi szanse wcale nie są takie małe. A reszta? Wpierw wycofał się BGŻ, który jak się wydawało z kolarstwem będzie na dobre i na złe, nie ma BDC, są za to Mexxller i Wibatech. Kiedy Andrzej Domin zakładał swoją stajnię, nie ukrywał, że robi chłopakom bez kontraktu przysługę oferując im robotę i miesięczną pensję. Chwała mu za to, ale nie tędy droga. Na takiej bazie nie zbuduje się dobrej ekipy. Konkretnie, zbuduje się, ale na rok, dwa, trzy. Potem przyjdzie kosa. Patrzcie na BDC.

Czy w związku z tym, w związku z deficytem polskich profi-zespołów jeśli nie z najwyższej, to choć z wysokiej półki, należałoby się zastanowić nad zmontowaniem teamu narodowego na wzór Katusha czy Sky, który zrzeszałby najlepszych naszych reprezentantów? Nie. Wszystkie drużyny narodowe współpracują ze swoimi związkami, te natomiast partycypują w budżecie, na który w znakomitej większości składają się większe bądź mniejsze, państwowe bądź prywatne firmy. PZKol w obecnej chwili mógłby jedynie służyć swoim logiem, bo w kasach pustki. Potencjalny sponsor też nie uczyni cudów, ponieważ ani Orlenu czy PGNiG jakoś nie ciągnie do kolarstwa, oni zresztą zdążyli zainteresować się innymi dyscyplinami. Tauron czy Lotos są partnerami Tour de Pologne, jednak tylko i wyłącznie wyścigu. Na co dzień swoje „oszczędności” przeznaczają na inne konkurencje. Warunkiem numer jeden sponsora, który zechciałby stać się głównym filarem ekipy, byłoby ściągnięcie naszych gwiazd, jak Kwiatkowski czy Majka. A nim trzeba by zaserwować przynajmniej tak samo dobre warunki umowy, jakie mają zagranicą. Nie jest to niewykonalne, ale stąpajmy mocno po ziemi. Teamy narodowe nie rosną jak grzyby po deszczu, rosną w konsekwencji dobrego – znowu – business planu. Kto miałby go ułożyć? Kto miałby przeciągnąć na swoją stronę sponsorów? PZKol? Przecież image Związku jest mocno naruszony, dlatego trudno znaleźć chętnych do współpracy.

Co nam więc pozostaje? Wspierać CCC Sprandi i ActiveJet oraz resztę dyrektorów sportowych/menadżerów, którym marzy się zawodowy zespół. Należy jednak zmienić mentalność i przyzwyczajenia. Świat może nam zazdrości naszej spontaniczności czy sztuki improwizacji, ale akurat te dwie cechy nie są przydatne w prowadzeniu ekipy. Profesjonalne struktury, profesjonalny plan. Czyli dwa aspekty, którymi mogą się pochwalić zespoły Kosmatego i Wadka. Tylko w ten sposób może coś ze snu o polskiej potędze wyniknąć. I najważniejsze: potrzeba nam więcej klubów kolarskich. Jeśli 300 wystarczyło, by zdobyć mistrza, to co się stanie, gdy będzie ich 600?