Danielo - odzież kolarska

Kobiecego ścigania chcę…

Ostatni kilometr finałowego podjazdu gdzieś w górach. Do przodu rusza pewna holenderska zawodniczka, komentatorzy mówią, że to „Eddy Merckx w spódnicy”. Aha, Marianne Vos. Meta coraz bliżej, 600 metrów, 400 metrów, za barierkami wiwatujący kibice. Zwycięstwo i radość. W tle króluje Śnieżka, fani kołyszą biało-czerwonymi flagami, do mikrofonu entuzjastycznie krzyczy Włodek Rezner. Wtedy się obudziłem.

I have a dream, że pozwolę sobie zacytować klasyka. Sen o polskim wyścigu kobiet z kalendarza UCI. Nie o byle jakimś wyścigu, ale etapówce kategorii 2.1 ewentualnie 2.2. O tym, że do naszego kraju przyjeżdża śmietanka „babskiego” ścigania. Vos, Van Vleuten, Armisthed czy Van Dijk. Nasze Kasie, Anie, Pauly. Doborowe towarzystwo w Karkonoszach. Sen istnie kapitalny. I najlepsze w tym wszystkim jest fakt, że ten sen można przecież zrealizować, on może się ziścić. Niewielkim kosztem, niewielkim sumptem. Tylko trzeba chcieć.

Już dawno nie mieliśmy w kobiecym peletonie za granicą tak dobrych notowań. Nasze stranieri wykonują kawał świetnej roboty. Ambasadorki Gosia Jasińska, Kasia Niewiadoma, Kasia Pawłowska czy Gienia Bujak są widoczne na szosach Europy i świata, walczą, meldują się w czołówce, pokazują pazurki. Nad Wisłą Paula Brzeźna-Bentkowska i jej koleżanki z TKK Pacific udowadniają, że potencjał wśród młodych (i starszych) dziewczyn jest naprawdę spory. Wiadomo jednak, że sam potencjał nie wystarczy, talent trzeba również doszlifować, sprawdzić w rywalizacji z konkurencją. Niestety, na naszych śmieciach okazji do ścigania na przyzwoitym poziomie jest tyle, co kot napłakał. Kryteria i jednodniowe zawody o puchar burmistrza, sołtysa czy wójta gminy to za mało. Stanowczo za mało. Jedynie Górski Wałbrzyski Wyścig Kolarski daje radę. Tylko dlaczego prowadzi on przez wioski i rozgrywany jest w rzeczywistości w polu? Zrobić wyścig, by go jedynie zrobić, mija się z celem. Zrobić wyścig z aspiracjami – to jest wyzwanie. Szacun dla organizatorów GWWK, że w ogóle chce im się brać na swoje barki wielką odpowiedzialność za imprezę, że poświęcają swój czas i trud. W GWWK drzemią jednak o wiele większe pokłady możliwości. Z większym budżetem i z większym poparciem związku można by pomyśleć o przebiciu się w terminarzu Międzynarodowej Unii Kolarskiej…

Kiedyś, kilka lat temu, Polska już raz mogła się pochwalić etapówką klasy 2.2. Pamiętacie Dookoła Polski nazywany też Eko-Tour? Inicjatywa słuszna i potrzebna. Na własne oczy mogliśmy przyglądać się np. Guderzo, Bronzini, Wild czy Arndt. Bogusia Matusiak wygrała dwa razy, Majka Włoszczowska i Paula lądowały na podium. Mieliśmy wyścig, o ówczesnym polskim peletonie, chociaż gwoli prawdy w Europie znaczył mniej niż dzisiaj, mówiło się na arenie międzynarodowej. Coś się działo, media donosiły o przebiegu walki na drogach w centralnej części Rzeczpospolitej, było głośno. Impreza jednak nie przetrwała. W kuluarach pojawiały się różne plotki. Ktoś niby zawinił, komuś się nie chciało, brakowało pieniędzy. Dzisiaj to już nieważne, nie warto płakać nad rozlanym mlekiem. Tak czy siak ostatnia edycja odbyła się w 2008 roku, sześć lat temu. Do demontażu przyczyniła się również zapewne nijakość zaproponowanej trasy. Piotrków Trybunalski, Włocławek czy Łazy – z całym szacunkiem -, ale nie są to wymarzone miejscówki do poważniej jazdy na rowerze. Jazdy punktowanej do rankingu UCI.

Od tego momentu nie tylko dreptaliśmy w miejscu, jeśli chodzi o wyścigi feminine, lecz zrobiliśmy krok do tyłu. Polska znikła z kolarskiej mapy świata, nikt nie chciał do nas przyjeżdżać w odwiedziny. Oczywiście, zdarzało się nam przywitać reprezentantki Rosji, Białorusi, Ukrainy czy Czech, daleko im jednak było do poziomu takiej Becker, Bastianelli czy zaczynającej wówczas swoją karierę Brennauer. Maszynka się zacięła, doszło do paradoksu. Choć nie posiadaliśmy własnej wieloetapówki z prawdziwego zdarzenia i musieliśmy liczyć na zaproszenia od Niemców czy Francuzów, nasze panie całkiem nieźle sobie poczynały i podpisywały zawodowe umowy z uznanymi zagranicznymi firmami. Z braku laku, z braku rodzimej ekipy – po rozwiązaniu Pol-Acqua – Kapusta-Szydłak, Jasińska czy Brzeźna wyruszyły na podbój Starego Kontynentu. I wiodło/wiedzie im się całkiem nieźle.

Przy okazji tegorocznego Tour de Pologne Czesław Lang oznajmił, że zastanawia się nad przeprowadzeniem jednodniówki na wzór La Course w Paryżu. Ostatniego dnia Tour de France panie kręciły po tym samym szlaku, co kilka godzin później panowie. Wątpliwe, by Amaury Sport Organisation kierowało się przy swojej decyzji aspektem czysto sportowym, zaważyły faktory marketingowo. Klasyk można było idealnie sprzedać, fantastycznie pasował do koncepcji, oglądalność i tłumy sympatyków w sercu miasta miłości, którzy oczekiwali przyjazdu Nibalego i spółki, zagwarantowane. Ryzyko niewielkie, a zyski spore. Lang widocznie chciałby skopiować ten projekt. Tylko po co? Czy panie będą jeździć na czas w Krakowie? A może między amatorami, a elitą zostaną wypuszczone na rundy wokół Bukowiny Tatrzańskiej? Bez sensu. Kolumna złożona z płci pięknej będzie stanowiła jedynie przerywnik, przystawkę do dania głównego, w ten sposób większość się nim/nią nie przejmie i potraktuje po macoszemu. A niego tego potrzeba paniom. One zasłużyły sobie na reflektory, zainteresowanie i osobny wyścig nie będący częścią większego show.

Jeśli Czesław Lang chce pomóc kobiecemu kolarstwu, to powinien wziąć się za organizację takiego Tour de Pologne Donne. Wykorzystać kontakty z Unią, zaprzęgnąć do wozu krajową federację i wywnioskować o 2.1 bądź 2.2. Bo a) wyścig kobiet generuje znacznie mniejsze koszta niż taki worldtourowy Tour de Pologne, b) na etapówkę szybciej i łatwiej znaleźć sponsorów niż na jednodniówkę, która gdzieś zginie w gąszczu kalendarza, c) stosunkowo łatwo wystarać się można o odpowiednią kategorię, jeśli kierownictwo przedłoży rozsądny business plan, zabezpieczenie bankowe i najważniejsze, ambitną trasę. Przebolelibyśmy wtedy kanonadę balonów, bramek i sponsorskich banerów. Od czegoś trzeba przecież zacząć. Owszem, do rozwiązania będzie problem logistyczno-transferowo-noclegowy, lecz gdybyśmy się skoncentrowali na jednym rejonie, wszystkie ekipy można byłoby ulokować na kilka dni w jednym hotelu. Jak np. na Grodach.

Na stan dzisiejszy 2.1 może się pochwalić jedenaście eventów, w tym z Luksemburga, Salwadoru, Chin czy Kataru. W Pucharze Świata notowanych jest dziewięć wyścigów. Żaden z nich nie toczy się na wschodniej ścianie Europy, w państwach byłego Bloku Wschodniego. Natomiast 2.2. mają i Czesi, i Rosjanie. Ba, kręcąc globusem natrafimy nawet na Kostarykę!

Powiedzmy „stop” wieloletniemu zaniedbaniu. Wacław Skarul podobno przebąkuje o wyścigu dla pań, nie wiadomo, czy o zupełnie nowym, czy może o re-organizacji i modyfikacji już istniejącego. Nieraz od podstaw łatwiej jest zbudować całkowicie nowy wyścig, niż zmieniać struktury starego. Z drugiej jednak strony wystarczyłoby przyjrzeć się dokładniej GWWK, dokonać większych ulepszeń i spróbować sprzedać ten nowo-stary produkt. Co należałoby uczynić? Wspomóc organizatorów, dodać jeden, dwa etapy, zdecydować się na prawdziwie górski profil – niech będzie to wyścig z charakterem. Zaprogramować wypady do Karkonoszy, bo tam jest gdzie podjeżdżać po dobrym asfalcie. Wjechać do Karpacza, Szklarskiej Poręby, Jeleniej Góry, Wałbrzycha czy Świdnicy – niech w tym miastach startują etapy, a metę wytyczać pod górę. Tam gdzie, boli, tam, gdzie jest ciężko, tam gdzie jest kolarstwo.

Wykorzystajmy hype wokół kobiecego cyclingu, wokół naszych pań, ponieważ to nam się najnormalniej w świecie opłaci i może nie powtórzyć. Chwyćmy srokę za ogon. Już jednym wyścigiem można zrobić sporo dobrego, wskazać drogę, zachęcić do współpracy i sztafety myśli. Nie wolno nam tego przespać. Najpierw stwórzmy wyścig, udoskonalmy zarządzane centralnie szkolenie, dajmy szansę, powołajmy do życia profesjonalny team dla pań. Nieco wstyd, że Hongkong, Słowenia czy Meksyk mają swoją grupę, a my nie.

Jest jednak jeden warunek: trzeba w pierwszej kolejności chcieć…